Słuchałam wczoraj Kamińskiego. Excusez moi, że pominę centralne postaci dramatu i główne miejsce akcji. Co się dzieje w gabinetach przez duże „G” ściąga uwagę wielu, swojej nogi więc tu do kucia podstawiać nie będę. Szczególnie że z całej historii najbardziej dramatyczny wydał mi się passus dotyczący jakby pobocznej i systemowo nie zauważanej akcji toczącej się z pozoru z dala od centralnych siedzib dramatis personae.
W Małopolsce, w Czorsztynie, hochsztapler dobrze usadowiony w warszawskich Gabinetach ma władzę przeprowadzić co chce i jak chce, a jeśli potrzebny jest pośpiech, zebranie władz gminy może zwołać w trybie specjalnym. Sprawy idą jakby nigdy nic mimo przebudowy najwyższego Gabinetu, mimo szumu wokół zawieszonych Głów, mimo komisji, prokuratury i całego tego zamętu na użytek TVN 24 i innych medialnych turniejów.
Bo tam się właśnie toczy życie. Bo tam jest właśnie kasa. W gminach.
Może nie podjęłabym tego tematu, gdyby nie fakt, że tak bardzo znajomo zadźwięczały mi w głowie rewelacje o kontrolach poprzedzonych specjalnym „umyślnym”, o zezwoleniach, zwolnieniach, zaświadczeniach…
Mam oto okazję obserwować z dość bliska życie w gminie usytuowanej pod względem potencjału również nie najgorzej. Żeby ten potencjał i codzienne życie bliżej pokazać, trzeba by napisać książkę. Może też i do tego dojdzie, na razie jednak zacznę od wniosków.
Otóż NIC, ale to NIC się nie wyprostuje, nie zmieni, nie poprawi, jeśli Polska gminna pozostanie jak do tej pory wydana na łup zblatowanym centralnym i gminnym hochsztaplerom. Od czasu jednak, jak poznałam owe gminne realia, za każdym razem, kiedy słyszę o wzmocnieniu samorządów, skóra mi z lekka cierpnie.
Można wprawdzie zakładać, że właśnie odcięcie samorządów od zdemoralizowanej i przegniłej do korzenia „centrali” jest prostym panaceum na uzdrowienie stosunków tam, gdzie „miejscowa społeczność” będzie mogła wykazać się swoim zdrowym stosunkiem do codzienności. Ha! Według nieocenionego Pickwicka nadzieja jest szczęściem niedoświadczonych – i mnie również była ona niegdyś przyświecała. Dopóki tej codzienności nie zażyłam i nie zakosztowałam.
Dopiero wtedy zobaczyłam swoim gołym okiem, co znaczy przeniesienie dawnych sitwiarsko-systemowych układów do nowego, postpolitycznego, ładu. Tam nie ma zmiłuj. Każdy, chce czy nie chce, musi się w to wpasować albo po prostu zginie. Nikt się nie ukryje w żadnej niszy, żaden dystans nie wchodzi w rachubę, no chyba że jest się gościem z Warszawy bez potrzeby zaznania czegokolwiek oprócz widoku na „łany” i „zagaje”, ze środkami na życie z innego źródła. Albo pijaczkiem, któremu wystarczy skromna miarka, na którą zawsze można coś zwędzić w porze nie obfitującej w jagody i grzyby.
Usamorządowić Polskę należało dwadzieścia lat temu, podobnie jak uprzedmiotowić jej obywateli. Przez dwadzieścia lat niezakłóconego procesu utrwalania systemu zastanych i „spontanicznie” tworzonych powiązań i zależności wszystko wydaje się już uklepane na tyle, że wzmocnienie samorządów może okazać się operacją bardziej ryzykowną od bałaganu zwyczajowo łagodzącego dyktaturę w Polsce.
Może więc rybę, tak jak się psuje, trzeba i odświeżać jednak od głowy? W każdym razie wczorajsze słowa Mariusza Kamińskiego o służbie, lojalności, poczuciu obowiązku pozwoliły zaświtać mojej nieśmiałej nadziei, że nie okażą się one warte jedynie pustego śmiechu i cynicznego komentarza. Kiedy wieczorem rzuciłam okiem na medialne turnieje, niestety, znów mi ta nadzieja przygasła.
Nie będę udawać, że znam wyjście. Boję się tylko, żeby refleksji nad sposobem wyjścia nie zdominował okrzyk: Którędy do wyjścia?!
Inne tematy w dziale Polityka