Miałam może 14 lat, ale na pewno nie więcej. Leżałam z jakimś przeziębieniem i czytałam to, na co trafiłam w domowej biblioteczce. To był „Przemarsz przez piekło”, pierwsze wydanie po ’56-ym. W tym wieku nie ma się jeszcze dystansu do niczego, a książki czyta się tak, jakby samemu było się w ich środku. Wokół mnie więc rozrywały się pociski, oczy gryzł dym, padali zabici. Tak doszłam do opisu pożaru Katedry. Słyszałam huk pękających w ogniu marmurów, widziałam jak topi się kuta ozdobnie krata oddzielająca prezbiterium, jak spływa niczym wosk na potrzaskaną posadzkę. I wtedy nie wytrzymałam. Wyskoczyłam z pościeli i pobiegłam do kuchni. Trzęsąc się z przejęcia wykrzyczałam mamie: Oni nie mieli prawa! To była zbrodnia! Jak można było pozwolić na takie zniszczenie?! To Powstanie to była zbrodnia!
Mama, kiedy zrozumiała, co mówię, patrzyła na mnie przez chwilę jak na upiora, a potem zawołała: Zamilcz! Natychmiast! To ty nie masz prawa! Wyjdź stąd!
Było w jej głosie coś, co kazało mi zamilknąć od razu.
Czytam teraz dyskusje, choćby na tym forum, o słuszności i niesłuszności Powstania. Czytam i tak sobie myślę, ile lat mają ci, którzy zabierają głos, i o ile ich świadomość historii, polityki, znajomość wydarzeń wcześniejszych i późniejszych przewyższa to, co prawie nieprzytomnej z bólu i żalu trzynasto-czternastolatce kazało wykrzyczeć mamie te bluźnierstwa.
Od tego czasu przeczytałam sporo książek. Naukowych opracowań i pamiętników, o tym Powstaniu i o innych. O Listopadowym, Styczniowym, o Insurekcji. Krytyczne i bardzo krytyczne, opinie uczestników i dowódców. Wystarczająco dużo, żeby każde rysowało mi się jako niejednoznaczne w ocenie jego przebiegu i celowości. Bezpośredniej celowości. Każde bezpośrednio przyniosło klęskę i ruinę, z której trzeba było się dźwigać, za każdym razem w większej nędzy.
Pamiętam srebrną łyżkę z przedwojennego warszawskiego mieszkania, przechowywaną jak skarb w pewnym znanym mi domu, i pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłam pęki takich łyżek leżących w jakimś koszu na Pchlim Targu w Paryżu. I te domy o pięknych oryginalnych detalach fasad, i kościoły z witrażami, marmurami, freskami na ścianach. Pamiętam żal i ból, który czułam chodząc po ulicach i myśląc o tym, że nasze potrzaskane marmury, witraże i srebra leżą gdzieś w przykrytych asfaltem gruzach, na których wytyczono barbarzyńskie w swej prymitywnej nowoczesności ulice.
Od tej pierwszej wizyty w Paryżu widziałam wiele miast Europy. Lubię czerwone kamienice nad kanałami Amsterdamu, kocham złote sklepienia rzymskich bazylik, uwielbiam iść spacerem wzdłuż wody w St James’s Park w Londynie, ale mieszkać chcę i mogę tylko tu. Alejki Łazienek są dla mnie jak ta łyżka przechowywana w pewnym domu z niemal nabożną czcią.
I nareszcie też chyba zrozumiałam, dlaczego już od dawna nie buntuję się na myśl o powstaniach. Jestem sobą i u siebie. I mam tego świadomość. Tego nie zastąpi mi ani katedra w Sienie, ani rzeźby w Parku Wigelanda w Oslo. A to właśnie zawdzięczam tym szalonym, skazanym na klęskę, przegranym, niesłusznym powstaniom. I co więcej, wiem, że gdybym musiała o to walczyć ja sama, walczyłabym gołymi rękami. Jak oni.
Inne tematy w dziale Polityka