
Bardzo specyficzny sen miałam wczoraj, a wcześniej właśnie ten wywiad wspomniany w tytule oglądałam, tylko nie zebrało mnie na komentarz. Męczyłam się słuchaniem tej rozmowy ludzi, którym ciężko zebrać myśli, gdy dane jest im rozmawiać twarzą w twarz, a nie jako monologi do kamery, o tym gdzie tam który błądzi, więc chciałam rozłożyć na raty, że może tak dam radę dojechać do końca (nie dałam). I właśnie chyba pod wpływem zniesmaczenia tą rozmową wzięło mnie na takie dziwaczne śnienie.
Akcja snu dzieje się w kościele, w którym kapłani i mężczyźni są tłem – nawet głosu nie mają, bo to jest po jakiejś Mszy świętej i ja już nikogo z nich nie słyszę. Ale podział na świeckich i duchownych jest zachowany lokalizacją, kto jest z której strony kościoła. Jestem w zażyłości z jakąś bardzo wesołą w pełni wieku zakonnicą, która mnie zaprasza na tyły kościoła. Gdzie zazwyczaj jest wyjście z niego, i nawet jest za niska antresola z miejscem dla organisty (co mi wbija do głowy, że to tył), więc trzeba iść do niewielkich drzwi. Jednak tu zamiast wyjścia jest coś w rodzaju przejścia do zaplecza. Dokładnie takie słowo mi się pomyślało, że ona idzie coś mi tłumaczyć na zapleczu.
Jej pokaz dla mnie zaczyna się od razu za drzwiami, za którymi znajduje się coś w rodzaju wielu zakratowanych cel z mężczyznami. Z osobami cywilnymi tym razem. Tyle, że to nie więzienie ciała, bo ich cele są pootwierane. To, co oni tu robią, to coś w rodzaju mobilizacji duchowej, samodyscypliny. A ta przystaje uchachana przed każdą z tych cel i zadziera sutannę wypinając swój tłusty tyłek i nie przestając śmiać się z nich do ropuku, czym doprowadza tych mężczyzn do najgorszych emocji – do nienawiści i żądzy mordu, z którymi oni toczą walkę tarmosząc otwarte kraty coraz silniej i solidarnie, choćby tylko jeden był drażniony. Toczą walkę skazaną na przegraną, bo tu nie ma żadnej współpracy między duchownymi, a świeckimi, tylko wzajemne znęcanie się.
Ja tak to przewiduję w tym śnie, że to wszystko zmierza do punktu zenitu, do którego tej głupiutkiej zakonnicy nie starcza wyobraźni, że jej własne zachowanie obróci się przeciwko niej, a którą teraz rozsadza radość ze źle pojętej ochrony duchowej – nie wie, co czyni, z czego jest dumna rozsiewając zło. Na dodatek mam w głowie, że ona w tym złym zachowaniu jest umacniana przez kapłanów tego kościoła - że to zadana jej reguła postępowania, i tylko ja ją mogę uratować przekonując, że robi źle. Ale jakimi słowami? Gorączkowo zbieram myśli, że ja nie jestem dla niej kimkolwiek jako autorytet, jako funkcja w Kościele, nawet nie mam w sobie takich słów i argumentów, które mogłyby spowodować wzrost jej mądrości, chociaż za chwilę mamy usiąść na jakiejś ławeczce na rozmowę właśnie.
Budzę się z bezradności.
A dzisiaj jest ciekawe czytanie w Kościele, gdy w jednym z przytoczonych fragmentów Jezus używa w opisie Boga pojęcia "rozgniewany gospodarz" (choć może oryginalnie mowa była tylko o obrażonym, który pozwala sobie na reakcję). Takie trochę korepondujące z tamtą senną obserwacją gniewu podskórnego, który narastał w mężczyznach, ku mojej bezradności, więc z wszystkich czytań, to właśnie najbardziej przykuło moją uwagę. Jakie jest jego źródło - owego Bożego rozgniewania - skoro to tylko powody do życia, które ludzie potrafią sobie wymyślać, że mają dane? Misje... Część powodów, bo jasne, że ich bez liku, więc do puenty by nie szło dojść, gdyby chcieć je wyczerpać w wyliczance. A morał o tym, że "rozgniewany gospodarz" w miejsce ludzi zajętych swoimi misjami zgarnie wszystkich, którzy ich nie mają, nie wiedzą po co żyją, i do niczego się nie nadają podług miar społecznych, nawet do pracy, więc zdychają z głodu na tych ulicach, są bezdomni. Możemy sobie mydlić oczy, że to taka śliczna metafora o wybraństwie nas pogan po żydach, ale tu pisze jak byk - bez metafor, że chodzi o nieudaczników, kaleki, upośledzonych, którzy niczego nie głoszą, nie wiedzą czegoś lepiej od kogokolwiek, bo nawet dla samych siebie niczego o tym życiu nie rozumieją, nie są w stanie do niego się dostosować. A pełnia zebranych tym kluczem, to tylko tyle, żeby już nikt kierujący się swoim rozumem nie zdołał się wepchnąć dla rozstawiania po kątach tych pogubionych.
I od razu wiem, dlaczego tak się umęczyłam słuchaniem argumentów dwóch wierzących szczerze (u zawodowych polityków by mnie to nie ruszyło), czy ryt taki, czy śmaki jest bardziej zbawienny dla ludzi. Bo niby kto ma ich w tym rozumieć i co/kogo, a zaadniczo - po co - przez to osądzić?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo