Xylomena Xylomena
80
BLOG

Zbawienie bez związku ze zdrowiem...

Xylomena Xylomena Rozmaitości Obserwuj notkę 5

10 % zbawionych wśród posłusznych to słabo... Bo czy nieposłuszni nie stanowią drugie tyle, albo nawet dużo więcej? 
Dzisiaj wśród czytań jest znany fragment ewangeliczny (z Łukasza 17) o 10 trędowatych, w którym tak ta proporcja wygląda. To o chorobie nieuleczalnej mocą medycyny, którą symbolizuje akurat trąd.

Z tej choroby istniała wąska ścieżka powrotu. Niemedyczna. 
Trędowaci byli izolowani do wyznaczonej strefy poza miastem, do której zdrowi mogli wchodzić, jeśli mieli wolę i odwagę (ta dotyczyła tylko najbliższych) podrzucać im jedzenie. A w miasto między ludzi mogli wchodzić na własne ryzyko zbliżania, więc najczęściej po zmroku, w godzinach już zakazanych do wychodzenia na zewnątrz przez wiernych, dlatego każdy pielgrzym, czy pracujący w obejściu lub handlu musiał przerywać wędrówkę i skryć się w domu (czyimkolwiek), żeby nie ściągnąć na siebie klątwy/nieszczęścia. 
Trędowaci mieli się czego bać, bo za ukamienowanie ich nie groziła kara, a nawet przeciwnie – to był obowiązek, tylko nieco ignorowany, gdy wśród trędowatych istnieli krewni lub ktoś miał wyobraźnię, że skoro z jego własną świętością nie najlepiej, to nie wiadomo, czy mnie trąd ominie. Oszustwa i uchybienia w tych przepisach, jak to między ludźmi, występowały różne i po obydwu stronach. Co bogatsi potrafili przekupić diagnozy lekarzy, że ich trąd to nie trąd, tylko bielactwo itp. Trędowaci po mieście poruszali się z jak największym dystansem od zdrowych i szczelnie zasłaniając ciało zdradzające ich chorobę. Większość odważała się na to już w desperacji i ciężkim stanie, kiedy zaczynało im obojętnieć, czy to choroba ich zabije, czy ludzie. Kto miał większe sumienie, nie zauważał, że ich odróżnia, nie wytykał palcami, żeby do linczów nie dochodziło, a nawet podrzucił resztki na drogę i zostawił w ogrodzie resztki owoców.To ostatnie zresztą zgodnie z prawem – wierzącym żadnych plonów nie wolno było zebrać do końca przez wzgląd właśnie na miłosierdzie dla biednych oraz zwierząt, więc to nie tak, że na widok obcego w obejściu ktoś się brał za przepędzanie, że złodziej nienażarty, szczególnie po zbiorach – jedzenie na własne potrzeby nie zaliczało się do kradzieży. (Józef z Arymatei dzięki wparciu finansowemu Łazarza grodzą posiadłość w Getsemani już po Wniebowstąpieniu Jezusa nie dla ochrony plonów, ale dla wypoconej tam krwi Jezusa i aby zaproponować bezpieczne zamieszkanie Marii i Janowi w skromnym domu zarządcy tej posiadłości jego żony, bo niestety tam było dla nich najbezpieczniej, gdzie władza okupanta była najsilniejsza i gdzie Łazarz był szanowany przez wielu Rzymian za uczciwość w handlu; nie przez żydów i nie przez wskrzeszenie dokonane na nim.) 
Obowiązywało miłosierdzie, ale praktyka jak między ludźmi. Różnie. Jedni w chorobie zaczynali się wpierać  łącząc w pary lub większe grupy wzajemnie dzielące się jedzeniem, ale były przypadki, że mniej chorzy dopuszczali się oszustw podszywania się pod pielgrzymów szukających gościny przed zmrokiem, żeby nie umrzeć z głodu. Co oczywiście mogło się kończyć rozprzestrzenianiem trądu. I wielu zakażonych chętniej potem wolało wskazać, że zgrzeszyli w swej niewiedzy dopuszczeniem do domu trędowatego, że za miłosierdzie ich surowy Bóg pokarał (podczas gdy zwyczajnie nie dostali spodziewanej zapłaty i żałowali, że kogoś nakarmili itp.), niż roztrząsać, co nie tak jest z ich moralnością. 
A wąska ścieżka powrotu polegała na przejściu z grzechu do cnoty, choć z pojmowaniem jak to u ludzi – też różnie. Według prawa to były niezwykle rzadkie przypadki, ale istniały, więc i cała procedura ich zatwierdzenia, ponownego włączenia do wspólnoty i możliwości obcowania z ludźmi. Teoria mówiła, że przyczyną trądu był grzech nieodkupiony, nieżałowany, niewybaczony, czyli za który nie złożyło się należytej ofiary świątynnej z chytrości lub wstydziło wyznać go przed ludźmi, ewentualnie z jakiś względów znanych tylko Bogu wybaczony być nie mógł. Zatem należało tak pokutować, żeby na łaskę Boga zasłużyć w sposób objawiający się ozdrowieniem. Gdy wyzdrowiałeś, to już nie musiałeś się publicznie tłumaczyć, jaki grzech doprowadził cię do choroby, bo co Bóg sam wybaczył, to ludziom nic do tego, tylko mają ten fakt zatwierdzić kapłani. 
Jezus często był pytany wprost i nie wprost, czy uznaje to prawo objawiające grzech chorowaniem (takim, czy innym chorowaniem), przekazane przez proroków jako prawo Boga, czy właśnie przyszedł je zwalczyć, znieść, skoro uzdrawia ludzi na zwołanie, żadnych grzechów w ludziach nie dochodząc, nie obnażając ich ku nauce pozostałych, o tym, czego w życiu unikać. I czego w ogóle uczy ludzi, jeśli nie unikania chorób; jak Jego postępowanie rozumieć, o czym ta nowa nauka jest, jaki z niej pożytek da się wynieść. Pytanie zrozumiałe u ludzi przez wieki przyzwyczajonych do troski o siebie. Póki nie ma wskazanego celu, to nie ma sensu podejmowania działań. 
Odpowiedź o wypełnianiu prawa, a nie jego znoszeniu, dla niemądrych była tylko niezrozumiała, a dla kapłanów niczym oskarżenie, że skoro Mnie pytacie nie wiedząc tego z siebie, co ja czynię/jaką mocą, to znak, że sami prawa nie wypełniacie. Albo o chwale Boga – że ktoś kto już dochodzi do Jezusa w chorobie prosząc o uzdrowienie, nie przez grzechy to czyni, więc temu się przypatrujcie, a nie przyczynie jego chorowania, bo z takim finałem, że on już pragnie Boga, nawet jego była choroba pozwala objawić się  Miłości Boga, czyli zamienia się w dobro dla wszystkich samym ujawnianiem, jak dobry jest Bóg. 
Fragment o 10 trędowatych, to wyższy stopień subtelności, niż tylko przyjdź i proś, a będzie ci dane, bo sam Bóg dzięki temu zajaśnieje. 
Pragnienia pragnieniom nierówne, choć zachowania ludzi mogą wyglądać jednakowo. Ludzie nauczeni, że zdrowie to znak dla innych ludzi o nich samych, to nie tylko kwestia wyuczenia, że jestem obserwowany przez innych, ale ich własnego sądu nad ludźmi np. poczucia wyższości nad chorymi, gdy sami są zdrowi; dumy z siebie, że „mi się to udaje” by podobać się Bogu należycie, czyli dokładnie - wypełniać Prawo Boże. 
Z tego rodzaju rywalizacją, to trochę tak, jakby ktoś po opuszczeniu szkoły z nauczycielami, nie chciał się z tym pogodzić, że teraz to już nie oni będą mu wystawiać oceny, tylko ci wszyscy z którymi siedział w ławkach i z którymi nauczył się rywalizować dla przypodobania się nauczycielom. Dlatego niepogodzeni z brakiem nauczycieli, którzy ich „porządkowali”, kto jest kim  - ważniejszy, mniej ważny - dokonują czegoś w rodzaju gradacji ludzi, że mogą starać o ich względy o ile są kimś możnym w ich życiu na miarę nauczycieli. Potrafią liczyć się z szefem w pracy, kimś od kogo zależą awanse i wyróżnienia, jak to w szkole było, a przynajmniej posiadaczem towarów, które potrzebują kupić. Tym sposobem człowiek zakłada jarzmo tzw. ambicji na siebie samego, żeby tym tajemniczym "nikim" nie zostać samemu. 
„Nikim” biorącym się z własnej pogardy, choć taki człowiek jest przekonany, że to nawet nie on, tylko świat żyje w takim wykluczającym ludzi porządku (wszyscy inni). Pogardy różnej  np.  na tle posiadania, władzy nad ludźmi, wykształcenia, zdrowia i tej najbardziej bluźnierczej – na tle łaski Bożej. A bluźnierczej, bo Bóg nikim nie gardzi. 
Trędowaci spotykają Jezusa, którego znają ze zdolności do uzdrowień i w takim sensie niewątpliwie w Niego wierzą i mogą nie mieć żadnych obiekcji do uznawania różnych godnych tytułów dla Niego, bo w jednym z takich zwracają się z prośbą o uzdrowienie. 
O nich nie można też powiedzieć, że mówią tylko „Panie, Panie”, a nie czynią, bo właśnie posłusznie czynią, co Jezus im każe, nie próbując czekać na żadne ozdrowienia, żeby samodzielnie podjąć decyzję – to chodźmy teraz do kapłanów, żeby już uwolnić się od wykluczenia społecznego, skoro ozdrowieliśmy. Przeciwnie – to jako trędowaci ruszają do kapłanów, skoro Jezus tak właśnie rozkazał. Mogła to być odwaga lub apatia, bo teren przypuszczalnie dla nich dozwolony, więc tu im lincz nie groził. Czyli idą gotowi umrzeć przez kamienowanie, skoro są trędowatymi i lezą gdzie im najbardziej nie wolno w takim stanie się zbliżać. 
Ludzie przymykali oczy na ich trąd, ale nie kapłani, którzy byli jak swoista żandarmeria wojskowa od łapania dezerterów, czy inna agenda do łapania przestępstw według przepisów. Idą jak po swojej ostatniej drodze w życiu - po śmierć. 
Gdy nagle odkrywają, że dzięki temu kierunkowi wyzdrowieli i śmierć ich ominie, to boją się już zawrócić, żeby niczego nie zepsuć. Ale jeden z nich, ten który uchodził w powszechnym rozumieniu za niereligijnego, zachowuje się w sposób zupełnie szalony, nieracjonalny, że nie liczy się ani z posłuszeństwem, ani prawem, które może mu przynieść formalną „przepustkę” do życia z ludźmi, ani ze swoim rozumem, co jest przyczyną, co skutkiem mojego działania, a  jedynie z tym, co rozsadza jego serce – wdzięcznością. 
Wdzięczność daje się czuć wyłącznie przez rozumienie czyjejś wolnej woli, która nie była w obowiązku zrobić czegokolwiek w danej sytuacji. Musiał znać swoje niezasługiwanie, skoro nie wątpił w swoją winę, czy ona zwana grzechem, czy błędem lub jakkolwiek. Nie wątpił w swoją małość, że sam by tak dla nikogo nie zrobił, gdy większość ludzi lubi sobie roić, że mając takie czy siakie możliwości decydowania i bogactwa, to by tak dużo dobrego narobiła dla innych, że klękajcie narody, więc nadajcie im tych wszystkich praw zrównujących dla objawienia się ich….  Dobroci?   
Dlaczego Jezus po Jego powrocie, nie mówi, że tamci, którzy nie zawrócili ze wskazanej drogi, poszli oddać chwałę Bogu, bo do świątyni i na świadectwo zwane oddawaniem chwały Bogu, a Ty człowieku panuj nad swoimi emocjami i pędź za nimi, ponieważ bez dopełnienia przepisów i Moich słów zginiesz marnie? Przeciwnie – właśnie o tamtych mówi jako nieobecnych w oddawaniu chwały Bogu, a o tym jednym „cudzoziemcu” jako zbawionym wiarą, który może już iść wolny bez żadnego meldowania się kapłanom… 
Człowiek ów z dużym prawdopodobieństwem pierwszy raz w życiu usłyszał, że jest wierzący. To Samarytanin, więc zawsze był przekonywany odwrotnie, że nie jest wierzący, nie umie oddawać chwały, nie chodzi do świątyni i nie będzie go wśród wybranych do zbawienia. Nie sądzę, żeby wrócił się do Jezusa z myślą – oto Bóg mój - choć dziękował Bogu za to spotkanie i padł na twarz w podziękowaniu dla Jezusa. Ja widzę w tym działanie najzupełniej ze szczęścia, którym potrzebował się z kimś podzielić, więc najlepiej z kimś kto tego szczęścia dla niego pragnął. Kimkolwiek jest. 
Bez miłości do drugiego człowieka nie da się oddawać chwały pod czyimkolwiek przewodem i nigdzie, ani w jakiejkolwiek kondycji ozdrowieńczej i urodzie, bo nie przypomina się wówczas Boga niczym, tylko służy Jego zapominaniu.  Taki wniosek płynie mi z fragmentu: (Łk 17,11-19) 
„Zmierzając do Jerozolimy Jezus przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodził do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: „Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami”. Na ich widok rzekł do nich: „Idźcie, pokażcie się kapłanom”. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: „Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec”. Do niego zaś rzekł: „Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła”.” 

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości