Xylomena Xylomena
162
BLOG

Wyznanie osobiste o cudzie śmierci odrzuconej

Xylomena Xylomena Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Prostolinijność to taki rys człowieka, którego nie sposób poznać bez porównania relacji osobistej, czyli tego, jaki ktoś jest prywatnie, sam na sam, a publicznie, jako widzialny/czytany przez kilka źródeł. Im większy rozziew tych dwóch kreacji, tym mniej ma to wspólnego z prostolinijnością – przynajmniej w moim pojmowaniu.
W każdym razie mi bardzo ciężko lubić ludzi o zmiennych obliczach na użytek kontaktów personalnych, a bez względu na osobę. Szczególnie, kiedy już nijak nie umiem znaleźć uzasadnienia w co taka osoba gra, że tak bardzo potrafi się zmienić i nie zostaje mi żadna możliwość jej czytania, tylko strach, że nie wiem, czego się po niej spodziewać, z czym mam do czynienia. Bo co innego człowiek, który potrzebuje czasu/poznawania na otwieranie się po jakiś urazach, zawodach, że bycie odsłoniętym przynosi brak szacunku, zranienia i zwyczajnie nie potrafi być swobodnym wobec anonimowych osób, za którymi może się kryć wszystko. Co innego też osoba, która niejako z urzędu, ze swej roli, nie siebie powinna prezentować, a zapoznawać rozmówcę z danym zagadnieniem, czy wręcz ma zadane granie/pozę. A co innego pozerzy, obłudnicy. 
I bez względu na to, czy to byłby rozziew tego rodzaju, że prywatnie ktoś jest cudowny, przyjacielski, a przy świadkach traktuje mnie obcesowo, izolacyjnie, że on ze mną nie ma nic wspólnego, czy też odwrotnie, znam kogoś z odtrącania mnie, traktowania, jakby mnie nie było, a publicznie ta osoba gra najbardziej zatroskaną o mnie osobę na świecie, relację idealną, to są to stosunki nieznośne, zatruwające. Trzeba ogromnej siły ducha, żeby wyjść z nich bez pokrzywień niesionych gdzieś dalej, na kolejnych ludzi, a zasadniczo, żeby nie odbijały się wrogością do samego siebie, dlaczego nie potrafię się od kogoś takiego odciąć. Jak wciąganie w bagno, że cokolwiek zrobię w tej relacji, to będzie albo upodobnienie do obłudnika, albo danie mu usprawiedliwienia dla obłudy, której może nawet i nie widzi.
Ale takie odcięcia – dziękuję, nie utrzymujmy ze sobą kontaktów - są proste, gdy znajomość zawierana jest z wolnej stopy, a nie wynika z pokrewieństwa lub stosunku opieki. Dużo do odcinania nie ma uczeń wobec nauczyciela w szkole, dziecko swego rodzica, brat swego brata itp. Ani to wykonalne takim wymówieniem się ze stosunku, ani zrozumiałe dla niedoświadczających toksycznych związków. A przed nierozumieniem zawsze chciałoby się kogoś chronić, mieć przy sobie blisko, co do więzi. Tak syn znosi pozującą matkę, żeby agresją wobec niej nie zgorszyć własnego dziecka; jakieś dziecko ośmieszającą go nauczycielkę w szkole, żeby rodzice nie musieli się go wstydzić ciągani na rozmowy za jego zachowanie; a brat brata, bo jak nie dam sobą przykładu pojednania, to jak mogę o nim uczyć, gdy do takiego nauczania przystąpiłem...
Zapieranie się siebie na porządku dziennym i w rożnych gradacjach. Ale jak wziąć to pod lupę, to najbardziej przez niewiarę, że drugi może znać to cierpienie; więc ani potrzebnie, ani sprawiedliwie mianujemy się przed nim na męczennika. I przez chronienie siebie przed samotnością. A to już wyraźnie nie wygląda na działanie w imię świętości, chociaż pozór świętości ma ogromny – wyrzeczenie. Tylko, czy świętość może się sprowadzać do pielęgnowania, żeby to we mnie wierzono? 
Podczas gdy zapieranie się siebie w dobrej sprawie z pewnością istnieje. Niesięganie po spełnienie potrzeby w imię wyższej racji, czyjegoś dobra, czyjegoś poznania, jakiegokolwiek uzdrawiania. W sprawie małej, czy też wielu. Bo i to jest niepojętą specyfiką uczynku prawdziwe dobrego, że nie trzeba w nim ważyć, czy dobro zadane jednej osobie stanie się stratą dla innych. W dobru nie ma takiej opcji, by mogło być złem jednocześnie. Może najwyżej nie być zrozumiałe.
Spotykam się czasem na przykład z takim dylematem, który nazwałabym - z pijanego powołania - kiedy na małżeństwo ktoś patrzy jak na uczynek egoistyczny, skoro dotyczy zadaniu dobra jednej osobie, a tym samym rezygnację z niego jak na akt wyrzeczenia, który mu tak można policzyć, a na kapłaństwo jak na służebny już z samego mianowania. W każdym razie stawia tu granicę wręcz antagonizującą, jakby jedno drugie wykluczało i nie mogło mieścić się w tej samej służbie. Podczas gdy, jak obydwa mogą, tak żadne nie musi, więc gdzie tu zasługa? Gdy nie rezygnujesz z kogoś dla niego samego (to nie to samo, co jego życzenie), do żadnego wyrzeczenia nie dochodzisz, a gdy jednemu służyć nie umiesz, nie łudź się, że służysz wielu. Dobrze, jeśli przynajmniej sam pouczenie przyjmujesz, a nie przed nim uciekasz, żeby od nikogo go nie przyjmować, bo taką metodą to nie wiem u kogo na służbie się kończy.
Samą siebie mam za osobę, która prywatnie nie jest kimś innym, niż publicznie, nie potrafi. Szczególnie, że doświadczyłam tego kilkakrotnie, iż ta moja jednostronność niektórych odstrasza – gdzie ja jestem, jak to można nie mieć innej wersji siebie do kontaktów prywatnych. Z tym, że oczywiście to nie musi świadczyć o mojej prostolinijności, a tylko tak silnym braku zaufania do ludzi, że już nie daję im żadnej szansy na zbliżenia i zawsze stawiam niewidzialnego świadka między nami. Mój ojciec nieraz nazwał to bycie nieludzką, więc może mieć w tym rację.
Jako ktoś, kto nie raz się przyłapał na nieznajomości siebie i skłonności do zakłamań dla dobrego samopoczucia, darzę siebie ograniczonym zaufaniem, czyli  nie żyję w pewności, że za każdym moim uczynkiem i słowami, kryją się dobre pobudki. A już szczególnie staram się to wybadać, gdy zaczynam być w łaskach u tych, których ja bym nie pochwaliła za nic.
Moja czujność ma swoje dobre strony. Ilekroć ktoś mnie namawia do zaufania, nie mam wątpliwości, że albo jego znajomość własnych potencjałów musi bardzo szwankować, albo zobaczył we mnie kogoś niedomagającego na umyśle bardziej, niż sama mam zwyczaj to robić.  Nie przeszkadza mi to jednak wierzyć w zaufanie jako cnotę. Przeciwnie. Istnieje wiele cnót, których wolałabym sobie nie przypisywać, bo nie wiem, czy jest dla człowieka coś gorszego, niż rozczarowanie samym sobą z nadmiaru dobrych wyobrażeń. No i życie – chciał, nie chciał – musi się toczyć takiemu zadufańcowi z pouczaniem o tym, czego do wiadomości nie przyjmuje, więc po co tyle marnotrawstwa, gdy od razu można zacząć od uznania się za proch marny.
Poza tym (ilością tych wszystkich słów), to jednak mam się za kogoś pospolitego ze swoją znajomością toksycznych związków, jakie mogą między ludźmi występować pod prąd wszystkim przykazaniom o miłowaniu i wybaczaniu, i z żadnym rozumieniem swoich rodziców. Dlatego mogła mnie dopaść pewnego rodzaju zazdrość, kiedy przeczytałam temat Łukasza Barczyka: „Boże cuda w moim życiu. Świadectwo uzdrowień” https://www.salon24.pl/u/lukasz-barczyk/922467,boze-cuda-w-moim-zyciu-swiadectwo-uzdrowien , bo tam o cudzie rodziny idealnej, która zgodnie wielbi Boga i z wszelkimi zagrożeniami życia dziecka radzi sobie modlitwą. Z tego wyrasta mężczyzna równie wierzący i rozmodlony, pokorny i wdzięczny rodzicom za ów żar modlitewny, który go wyprowadził z potwornych chorób prześladujących od urodzenia.
Jak już kiedyś o tym wspomniałam, ale się powtórzę do tematu, mnie też dotyczyło kiedyś uzdrowienie zupełne. Jednak ja dostałam je z modlitwy o moje zdrowie osoby obcej, przypadkowej, która mnie o to zagadnęła, czy ja bym się zgodziła przyjąć uzdrowienie w imię Jezusa, no i zasadniczo, czy wierzę w Jezusa Chrystusa. Tej nawet nie podziękowałam, nie licząc tych podziękowań od razu za samą dobrą wolę, jaką wobec mnie przejawiła. Ale nie za uzdrowienie, do którego rzeczywiście doszło potem i nawet relacji o tym jej nie zdałam; jakoś się nie złożyło.
Moje uzdrowienie było jednodniowe. Co nie znaczy, że nic nie warte lub, że go sobie nie cenię, choćby poznawczo, iż to jest możliwe i dzieje się po dzień dzisiejszy, a nie tylko na kartach tego co traktowane jest jako dzieje apostolskie. Szczególną wymowę ma też dla mnie fakt, że doświadczyłam tego przez niepozorną kobietę, pracującą w szatni uczelni, pełnej wyniosłych nauczycieli katolickich, zmierzających do coraz wyższych tytułów naukowych i kapłanów z ubrania.
Zupełnie inaczej potraktowałam inną modlitwę za uzdrowienie, o którą nie prosiłam i której wymierność trudno wypatrzeć, bo za  taką podziękowałam, co warte jest publicznej spowiedzi za samą niesprawiedliwość. Do czego dobrym pretekstem jest wpis Łukasza, tym bardziej, że jeszcze za chwilę odkryłam wiadomość polecającą mi tą lekturę, a tam takie piękne podziękowania do rodziców kończące temat...
Moja mama też kiedyś poszła dać na mszę o moje zdrowie. Psychiczne. Żadnego zdrowia nigdy za dużo, więc czemu nie dziękować, a jednak może należało się wówczas ugryźć w język lub dać się sprowokować do dyskusji, o jakie chorowanie jej chodzi,  rozumiejąc brak dobrej woli darczyńcy i patrząc na zbulwersowanie oraz dalsze parcie do kłótni: „Jak to – dziękujesz?!”.  Moje podziękowania matka poszła omówić potem jeszcze do zakonnic, czy one (słowa) mogą pochodzić z jakiegoś opętania i nie są zasadzką na nią; i to wiem, że ją uspokajały, że to nic złego. Od niej samej. 
Nie mogę powiedzieć, żeby moja matka była specjalnie skryta i podstępna w negowaniu mnie. Jak już do kogoś składała na mnie skargi, to najczęściej w mojej obecności, jakby mnie tam nie było i nie mogłabym tego zdementować (fakt faktem, że jako małe dziecko nawet nie próbowałam tego robić, bo matka była dla mnie świętością), ale też po prostu lubiła się tym chwalić, ilekroć informacja zwrotna o tym jak ona się przeze mnie męczy do mnie nie wracała. Pisała skargi na mnie do wychowawczyni, do gazet, a nawet do jednego z moich mężów (jeżeli ich jako takich liczyć). Do kogo je nadawała ustnie, to trzeba by otworzyć jakiś rejestr odwrócony, żeby nie zanudzić litanią.
Ilekroć dałam z siebie głos, robiła z tego dowód na moją nielojalność i grzeszność, bo musiałam się oddać jakiemuś mężczyźnie, skoro moje słowa nie służą jej. Długo (tak do około ósmego roku życia) była to koncepcja, że własnemu ojcu, który jest diabłem, pijakiem i nie kontroluje własnych chuci robiąc to z „wszystkimi babami”. Podczas, gdy ja szczerze współczułam matce męża, nawalającego w nią popielniczkami i wszystkim co popadnie, dlatego starałam się rekompensować za niego wszystko, godząc się na robienie nawet za niemotę przed dalszą rodziną, gdy tak potrzebowała. Ale w końcu matka wzięła mnie do ginekologa pod pretekstem, że to pewien ksiądz mnie mógł zgwałcić, którego „kochance” (miał z nią dzieci) wynajmowaliśmy przez jakiś czas  pokój, bo dlaczego ten ksiądz namalował mój portret dla rodziców w podziękowaniu – to musiał być nieźle zboczony.
Zdeflorowana nie byłam, a ginekolog wymieniał z matką porozumiewawcze spojrzenia, zadowolony, że jestem za mała, żeby rozumieć o czym w mojej obecności mówią. Wykończona ciągłym rozmyślaniem jak dogodzić własnej matce, jak jeszcze bardziej zniknąć, żeby jej  w niczym nie wadzić – tak.
Trzecie dziecko matka urodziła przedwcześnie, dostając napadu wściekłości na widok męża obmacującego po pijanemu  jedną ze znajomych na przyjęciu imieninowym – zamknęła się w łazience, z której trzeba już było ją wieźć do szpitala. A gdy dziecko po kilku tygodniach w inkubatorze zadusiło się rurką do karmienia, matka dostała do dyspozycji antydepresanty.
Jasne, że jeszcze bardziej mogłam ja i powinnam ja, bo to mi zostawiono to dziecko do nadania mu imienia, gdy nikt go już nie chciał. Magdalenka to miała być moja siostra i czekałam na jej powrót do domu, żeby mieć coś własnego, ale za żałobnika uznano matkę biologiczną, jak w normalnych razach by to było.
Aż przyszedł taki czas, nie pamiętam, co do mojego wieku (tak koło 13 lat), kiedy swoim zwyczajem odwiedziła nas babcia przysiadając się do swojej córki w zgodnym narzekaniu na męża pijaka. Rozmawiały w kuchni przylegającej do mojego pokoju i drzwi miałyśmy pootwierane. I tym razem moja matka zrobiła więcej, niż przekierowanie rozmowy na moją nienormalność, opuszczanie się w szkole i nieinteresowanie się chłopakami, jakbym poza ojcem świata nie widziała. Postawiła przy moim łóżku fiolkę swoich psychotropów. 
A ja poczułam coś jak euforię, że ona  wreszcie jakimkolwiek sposobem w ciągu wszystkich lat oczekiwania, wyraziła, czego ode mnie oczekuje i że już uda mi się zrobić, tak, żeby była szczęśliwa, bo nie może nie udać. W różne rzeczy można nie wierzyć, jako człowiek młody i głupi, ale przecież nie w ostateczne po przeżyciu śmierci siostry, więc niech nikt nie wątpi, że zabijałam się inaczej, niż z premedytacją.
Do mojego pokoju co jakiś czas zaglądała matka. Za pierwszym razem, gdy zobaczyła pustą fiolkę, spojrzała na mnie z taką wdzięcznością, jakbyśmy się już miały nigdy nie rozstać, a nie przeciwnie. Byłam cała jej, a ona wreszcie była matką jakiej potrzebowałam. Na wołania babci z kuchni, żeby do nich dołączyć, już nie reagowałam, bo przecież szłam w całkiem inną stronę. Miało mnie nie być i byłam ogromnie na tym skupiona, co ja zaraz zacznę czuć, jak przestanę móc. A matka zdradzała mnie nawet w tamtym momencie, używając mojego milczenia jako dowodu swoich racji, że ze mną nie da się rozmawiać, jak z człowiekiem, że była parę razy w pokoju i ja się nie odzywam. Ostatecznie obrażona babcia trzasnęła drzwiami, że to jeden wielki dom wariatów i szkoda jej nerwów na przyjeżdżanie tu.
W takich okolicznościach stał się cud życia dalej. Gdy minęła jakaś godzina i nic się  nie stało, w matki oczach pojawił się już tylko strach, czemu ja żyję. I tak już zostało. Pomyślała, że moje miejsce zajął demon, żeby ją ukarać? Tak to wygląda. I co z tym można zrobić? Zresztą mnie to już nie obchodzi, żeby żyła w komforcie psychicznym, bo zniosłam dla tego komfortu wszystko, co dziecko może zrobić dla rodzica, nie wyłączając ofiary z życia (gotowości jej poniesienia, na którą Bóg nie przystał). Dlatego ja bym na mszę za to nie dała, żeby moja matka była zdrowa psychicznie, bo to by było jak walnięcie Panu Bogu w pysk. Kto chce, niech daje.
A z mojego punktu widzenia nie zmieniło się we mnie nic od tamtego zdarzenia. Ja jestem tą samą osobą. Najwyżej dokonało się jakieś zwolnienie z niewoli posłuszeństwa krwi, co do moich słów.  One nigdy już nie musiały służyć mojej matce, albo tylko mi się tego odechciało?
A jednak za modlitwę za mnie i jej podziękowałam.
           

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości