Xylomena Xylomena
186
BLOG

I jak się w takim nie kochać?

Xylomena Xylomena Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Jak już zaczyna mi chodzić po głowie kilka tematów z różnych inspiracji, to dla mnie znak, że zaraz przejdę w impas, jakbym czekała na zwycięzcę, choćby takiego co wszystkie je wywali w niebyt. Najpierw coś uśmiercam za zasadzie – nie bo za często piszę i nikt tyle nie zniesie bez męczenia się. Potem gdy już wiem, o czym bym chciała bez wątpienia (pieszczenia z kimkolwiek), to czekam na chwilę wolnego czasu, żeby np. nie zawalić sobie nocki, jeśli powinnam być w dobrej formie do czego innego. A w miarę dalszej zwłoki obraca się to w zupełne niezadowolenie z siebie, że jestem nieogarnięta, co do priorytetów lub organizowania się, skoro zaprzepaściłam tyle świetnych natchnień, które nie wiadomo, czy jeszcze wrócą.
Tyle dobrze, że skoro już się siebie zna z takiego samobiczowania, to i ową właściwość (uzdolnienie?) patrzenia na siebie z boku można potraktować jako względnie obiektywną, czy wzlędnie mądrą, póki czas w miejscu nie stanął i z podjęcia innych/kolejnych danych, całkiem co innego może rzucić mi się w oczy.
 
To niechby dzisiaj było o tym, że jak sięgam pamięcią, to nie zawsze miałam taką tożsamość trupa – oglądania się z zewnątrz. Czy też czegoś w rodzaju życia tyłem do przodu, bo trudno powiedzieć, że wcześniej świadomości siebie nie miałam i widzenia, co robię i czuję, zbierania doświadczeń, zapamiętywania. Ale z pewnością inaczej. Czy to znaczy, że do czego innego i już; lub, że któregoś razu, coś się we mnie zepsuło, gdzieś zbłądziłam, przekroczyłam granicę i powinnam pilnie zawrócić (pojęcie nawracania daje do myślenia pod tym względem)? Nie wiem, chociaż swoją pamięcią jestem w stanie to prześledzić, jak i kiedy się to stało (dojdę do tego, o ile mnie gdzieś nie poniesie w dygresjach, które często przerastają temat, jako o wiele ważniejsze i tyle mi z niego zostaje, że często nawet od tytułu nie mam po co zaczynać – jak dzisiaj).
Stąd też łatwo mi wierzyć w zmienianie się ludzi. Radykalne, nie że ktoś żył, żył i tak już zgorzkniał, albo utwardził się w tych różnych swoich determinacjach, czy uczynkach, że teraz tylko patrzy na siebie z przeszłości jak na skończonego idiotę, co daje mu podstawę myślenia o sobie jak o mędrcu, choć i w przeszłości nigdy nie wątpił, że jest chodzącą skarbnicą wiedzy dla świata, a więc tej miary jego mądrości nawet nie ma jak przyłapać, ujrzeć. Chodzi mi o takie przemiany, w których zmienia się wnętrze, percepcja, i takie, że czym innym staje się postać zewnętrzna, ciało (ale nie o wszystkich w tym temacie). 
Różnego rodzaju przemiany, szczególnie, że poza tą konkretną, nie do jednej się zbliżyłam, otarłam lub tylko przeczuwam ich istnienie. O których chętnie nadstawiam ucha, szczególnie, że jest o nich mowa w ewangeliach. Konieczności stawania nowym człowiekiem, który powinien być na podobieństwo takie i siakie. To się obudzić, to narodzić na nowo, być jak dziecko, ale zaprzeć siebie, coś mieć w pogardzie i nienawiści, to znów miłować aż po oddanie życia itd. Podobnie wystrzegania się bycia jakimś, uchronienia duszy, którą należy strzec bardziej, niż życie i cokolwiek.
Interesuje mnie, jakie przemiany są możliwe, które rozumiem, jakich nie znam. W niektóre w ogóle nie wierzę, dostrzegając jedynie czyjeś wymysły lub fałszywe mniemania, żeby mógł on samego siebie zaliczać do takich, a nie innych i oczywiście zawsze tych udanych, wygranych, którzy się ostoją, a przynajmniej przeżyją życie wartościowo/owocnie...
A to ostatnie to nawet symptomatyczne dla każdego stanu, że po tym nijak by nie szło się rozeznać, przed czym się chronić, czego wystrzegać. W jakim by kto nie był stanie duchowym, to uważa, że akurat w takim, do którego powinien pociągać, wskazywać jako pożądany do osiągnięcia. Wówczas talent dominujący przejawia się wypatrywaniem w ludziach siebie z przeszłości - takim sposobem wszyscy co do joty, są na tej samej drodze, tylko gdzieś tam z tyłu. I kompletnie nie wiesz, czy to taka ludzka przypadłość, metoda na wyparcie porażki, działanie w dobrej wierze, czy też czyjeś sidła, żeby nikt nie miał lepiej i umoczył w tym, co ja. 
Rzeczywiście z dwóch skrajności, kiedy wszyscy są do pociągania, albo wszyscy obcy/inni, których nigdzie pociągnąć się nie da, bo to jedynie ja mam gdzieś dojść bez oglądania na ich umiejętność (przynajmniej w danym momencie), mniej szaleństwa zdaje się objawiać ta pierwsza, bo nie ma w niej tyle samotności i grozy.
A co jeśli złotego środka nawet nie ma i to dokładnie trzeba wybrać,  jako jedno z dwojga, żeby się w kółko nie miotać? Stanąć twardo na ziemi w zupełnym milczeniu; bo i w to można wierzyć, że na tym polega naśladowanie Jezusa, skoro On sam z siebie nigdy niczego nie powiedział, a tylko to, co usłyszał od Ojca. Jeśli słów  samego Jezusa nie było, to i w obronę nie wziął/nie bierze niczyich i do niczyich nie ma powodu się przyznać, chociaż pogodził się z najnikczemniejszymi przeciwko sobie. Albo zacząć wierzyć, że każdego można zbawić/nauczyć własnym/jakimś gadaniem (ewentualnie wyznaczyć sobie martwienie tylko o takich, którzy iść za mną/za kimkolwiek potrafią, wyobrazić ich sobie), pomimo że nic nie pokazuje, by choćby jeden rozumiał, o czym się do niego mówi, nie mówiąc o tych, których ono dosięgnąć nie może.
Samotność, to elementarny katalizator wszelkiej przemiany człowieka. W to nie wątpię. Tylko, czy jest ona bardziej jak stosunek seksualny, który nie wiadomo, czym się zakończy w dalszej perspektywie, poza tym, że nie dla wszystkich tym samym, a wręcz dla każdego, czym innym, choćby dało się powiedzieć ogólnie, że dzieckiem lub jego brakiem, czy bardziej jak przełknięcie pokarmu lub trucizny.
Przy czym samotność, samotności nierówna i zdaje się być tak różnorodna, jakby wiele samotności mogło się nie wykluczać, lub przeciwnie, niczym zatrzaśnięte drzwi klatki, które zmieniają czyjąś rolę, znaczenie (w tym powody dotychczasowych płaczów).
Cokolwiek bym nie powiedziała o sobie, to nie mam tak, żebym mogła żyć w  pewności, iż to jaka jestem, jest czymś lepszym, niż to jaką byłam w przeszłości, a więc, że się nadaję na jakiegoś przewodnika. Przeciwnie, mam w sobie sporo obaw, że moje pisanie może mieć więcej wspólnego z poprawianiem sobie samopoczucia, niż pożytkiem dla kogokolwiek. Skoro zakochana byłam, a nie jestem, skoro ufna byłam, a nie jestem, skoro pokładałam nadzieję w świecie i swojej przyszłości, a nie pokładam, to przecież wszystko mówi o kierunku przeciwnym do wysp szczęśliwości, więc z czym do ludzi? A właśnie tak w uproszczeniu objawia się we mnie ta przemiana z delektowania życiem, z uczestniczenia w nim w czasie bieżącym, na życie swoiście obok siebie, bez chęci na wielkie emocje (bo z tych nie mniejsze rozczarowania), tym samym ze wzmożonym kontrolowaniem wszelkich odczuć i siebie w ogólności (słowa, uczynki, motywy).
To nie koniecznie coś bardziej szczególnego, niż przejście z dziecięctwa do dorosłości (czas się zgadza i okoliczności), czyli to, co bywa nazywane dojrzałością, ale z drugiej strony „unormalnianie” każdego ciężaru życia, zawodu nim, to taka niepozorna forma zgody na funkcjonowanie zła, że nawet nie wiadomo w imię czego. Tak jakby namawiać chorego do zaczerpnięcia radości, że nie sam choruje, a umierającego obietnicą śmieci własnej itd. A niechby człowiek został przynajmniej z pamięcią że kiedyś umiał liczyć na coś lepszego dla siebie. Jakimś cieniem siebie z czasów niebania własnego chcenia, pod jakie i czyje oceny ono podchodzi, że trzeba je kontrolować i tłumić. Bo czy nie to jest jego kluczem do rozumienia kogokolwiek?
W każdym razie ja nie tak zostałam pocieszona, podniesiona na duchu przez Jezusa, po mojej pierwszej miłości, która mnie zgasiła za pożądanie.
Mój chłopak po filmie ze scenami erotycznymi, powiedział mi, że on nigdy nie myślał o mnie „w ten sposób”. Rozstałam się z nim odkrywszy rywala do łask Boga w najmniej spodziewanej roli. Kto potrzebuje wyróżnienia na moim tle, niech ma przynajmniej tyle przyzwoitości, by podziwu za to u mnie nie szukać, tylko wprost u tego, komu chce się przypodobać. 
Ale niczego nie tłumaczyłam, bo nawet nie umiałam. Po prostu zostałam sama ze swoją nieprzydatną cielesnością i nieprzydatną miłością. I myślałam, że zwariuję od takiego zostania tylko duchem, gdy nie umarłam. Bo to nie jest coś łatwego po miesiącach napalenia na życie, a właściwie nawet latach – byliśmy parą koło dwóch lat (ja jako 15-17 latka). Oczami, dłońmi, słowami.
Najbardziej słowami, w przeświadczeniu cudownego rozumienia. Gdy miało miejsce wyznawanie miłości, to jakbym doświadczyła przyjęcia do świata dzięki temu, niczym uczłowieczenia, a całe niebo udzielało temu związkowi błogosławieństwa, zostało świadkiem małżeństwa. Taka inicjacja do świata ludzi, który mnie wcześniej do niczego nie potrzebował, chociaż wedle wszelkiej mojej pamięci świat ten razem ze mną powstał/ożył, bo z takiego ducha jest moja świadomość  od pierwszego tchnienia, które pamiętam z dzieciństwa (może powinnam napisać po prostu katolickiego, ale kto by to zrozumiał jako scalonego, a nie z sakramentów?).
Już na drugi dzień byłam silnego ducha  i zadowolona z zerwania, bo przyśnił mi się Jezus. Ze słowami tak niezrozumiałymi i swoiście karcącymi mnie, że powinnam się bać, a zamiast tego doświadczyłam tylko ogromnego wzruszenia z oglądania Jezusa i tego jaki jest. Powiedział coś, co po dzień dzisiejszy mi nie pojaśniało, o czym jest i kiedy to uczyniłam: „Zbawiasz tych, na których nawet ja nie mogę patrzeć.”... Ewidentne bluźnierstwo przeciwko samemu sobie i coś zupełnie przeciwnego do wyróżniania swej świętości. I jak się w takiej doskonałości nie kochać?     
     

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości