niktt niktt
295
BLOG

W Tykocinie

niktt niktt Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

 Do Tykocina przyjechaliśmy wtedy, gdy wiosna dopiero sięrozpoczynała, a mówiąc precyzyjnie, rozpoczynała się dopiero bardzo wczesna wiosna i nic wokółnie wyglądało zachęcająco. Miasteczko rozczarowywało. Zapyziała dziura - rynek nazbyt obszerny, domki maleńkie, a wszystko takie byle jakie - do niczego nie podobne. Ani to wieś,ani miasto. Ani ładne,ani brzydkie.

Pochodziliśmy trochępo tych złych i wyludnionych ulicach,próbowaliśmy wejśćdo zamkniętej na cztery spusty synagogi,odwiedziliśmy podupadły klasztor bernardynów. Na bezlistnym drzewie przy klasztornym murze jazgotały czarne wrony. To wszystko! Nawet próba zjedzenia czegościepłego w starym alumnacie nie dała rezultatu.

No,w sumie totalna klapa! Przemarznięci i zniechęceni wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. 

Są jednak takie miejsca, które - nie wiedzieć czemu - znaczą więcej. Jakie by one nie były i jakby nie wyglądały. Nie wiem na czym to polega, ale tak jest. Decyduje o tym genius loci. 

7 lipca 1572 roku w pobliskim Knyszynie skonał Zygmunt August - ostatni Jagielloński król Polski. A w tykocińskim zamku, malowniczo położonym nad brzegiem Narwi i odległym od małego Knyszyna o rzut kamieniem, niemal przez cały rok wyczekiwał swojego pogrzebu.

„Dobrze, że się to kurestwo wreszcie skończyło– napisał wtedy jeden szlachcic do drugiego.

Jak mógł wyglądać siódmy dzień siódmego miesiąca Roku Pańskiego1572?

Rozpoczął się pewnie jak każdy letni tutaj dzień. Był ciepły, bo na Podlasiu lata na ogół bywają gorące. Może zaczął się od powolnego rozpraszania narwiańskich mgieł, od pokrzykiwania rzecznego ptactwa, którego i dziś jest tu pełno? Po wodzie pewnie niosły się ciche odgłosy dopiero co przebudzonych mieszkańców i metaliczny dżwięk otwieranych zasuw przy drzwiach i oknach, niepokojący chrzęst broni straży.

Jakby ten dzień się nie zaczął - skończył się fatalnie!

I choć dni fatalnych w naszej historii było bez liku, ten był bardziej od innych fatalny. Nie miał więc racji szlachetnie urodzony - prawdziwe kurestwo dopiero się miało zacząć. 

Prawdę powiedziawszy to po tykocińskim zamku nie pozostało zbyt wiele. Choć w swoim czasie był jednym z najpotężniejszych zamków Rzeczypospolitej, był nawet jej zbrojownią i skarbcem, do dziś pozostały po nim tylko fundamenty. Nawet nie tyle fundamenty, co jakieś ich niewyraźne zarysy, ledwo dostrzegalne ślady niegdysiejszych wałów obronnych i trudne do zidentyfikowania rzeczy jak najbardziej ogólne. Wokół podmokłe narwiańskie łąki, dziko rosnąca wierzba i olszyna, wysokie trawy, gdzie niezmiennie jak co roku wylęga się krzykliwe ptactwo. Naprawdę, dużej potrzeba wyobraźni aby na tym pustkowiu dojrzeć mury potężnej twierdzy, w której skonało Imperium Jagiellonów. 

Tykocin od wieków należał do litewskich Gasztołdów. Odziedziczyła go po swym pierwszym mężu piękna Barbara Radziwiłłówna i wniosła w wianie królowi Zygmuntowi Augustowi. Knyszyn przynależał zaś do dziedzicznych dóbr Jagiellonów. Oba miejsca dzieli zaledwie 7 kilometrów. No i Narew, ciemna jak atrament . 

Siódmego dnia siódmego miesiąca Roku Pańskiego 1572 w obu miejscach, odległych od siebie o głupie siedem kilometrów zapętliła się nasza historia. Tak mocno i tak zawile, że od tej pory nikt nie zdołał już jej rozplątać. Tu został nasz los przesądzony. Tu, w tej podłej dziurze, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, zostaliśmy przeklęci.

W Knyszynie bezpotomnie skonał, a w Tykocinie przez rok wyczekiwał pogrzebu ostatni z Jagiellonów z bożej łaski król Polski i ostatni prawowity władca Rzeczpospolitej.  Ciało króla pozostawało w Knyszynie do 24 sierpnia 1572 r .

„Po śmierci króla zjazd był niektórych rad koronnych w Knyszynie na dzień 24 sierpnia. Tamże też i posłowie od panów rad Wielkiego Księstwa Litewskiego przyjechali… A iż w Knyszynie jako wszędzie na ten czas marło, przeto z ciałem królewskim do Tykocina ruszyć rozkazali.”  - zapisał w kronice Marcin Bielski.

W postanowieniach tegoż zjazdu knyszyńskiego zapisano tak:

A iż powietrze, Pan Bóg, jako wiele inszych miejsc w Koronie, tak i to miejsce Knyszyn pokarać raczeł, dla którego dworowi wszystkiemu mieszkać tu beło niebezpieczno. Przeto aby zaraz po rozjechaniu dworu, ciało KJM bez powinnej uczciwości tu nie zostało, za zgodnem zdaniem naszem, ciało KJM do Tykocina, już stąd zaraz wyprowadzić mamy. I aby tam z uczciwością przystojną do dalszego czasu i namów spólnych leżało, pilnośmy to opatrzyli.

Leżało zatem ciało króla Zygmunta w Tykocinie na zamku w oczekiwaniu na swój pogrzeb.

W końcu, po ponad rocznym wyczekiwaniu dnia 10 września 1573 roku kondukt z królewskim ciałem ruszył do Krakowa.

Naprzód die 10.IX.1573 wyjazdu, położonego ciała KJM z Tykocina, IMPP rady koronne, także wszyscy urzędnicy, dworzanie i słudzy zeszli się do zamku tykocińskiego o godzinie 12. Tamże wszyscy słuchali mszy, którą śpiewali kapelani przy ciele, a zarazem gdy msza i inne śpiewania zwykle odprawiali, we dzwony we wszystkich kościołach tejże godziny zadzwoniono. Potem panowie dworzanie, osób 21, stanęli w kapturzech ze świecami lanemi, które im ze skarbu rozdano swem porządkiem, od izby począwszy, gdzie ciało KJM leżało, aż do wozu na którym wystawione było. Procesja także z kościoła, ubodzy w kapach, ze świecami zapalonymi w miejscach im okazanych stanęli. A gdy już to poprowadzenie było, konie czarne suknem przykryte pod herbami królewskimi, do wozu zaprzężone. Pan chorąży, chorągiew dworską, która była przy ciele wziąwszy, ku wozowi niósł.

Potem ciało JKM, IMPP dworzanie to jest pan Zygmunt Zebrzydowski - wojski krakowski

Jakub Piasecki - koniuszy JKM, Stanisław Broniowski - koniuszy przemyski, Andrzej Owadowski, Stefan Bielawski - starosta knyszyński, Jan Tomas Droiowski, Łukasz Górnicki - starosta tykociński, Kasper Kłodziński - starosta olemicki, Jan Biestrzikowski, Krzysztof Schereli, panów drabantów 12, z uczciwością wziąwszy, do wozu nieśli i na wóz wstawiali. A potem suknem czarnem z herbami królewskimi przyszytymi wszystek wóz zakryto.

Panów dworzan 24, panów drabantów 12 ujęli się.

Zatem ruszyli poczty panów dworzan wszystkich, za nimi procesja z kościołów. Naprzód ubodzy w kapach, których było 100, z świecami zapalonymi szli, za nimi żacy, potem mnisi, za nimi ksiądz i kapelan KJM , śpiewając wedle zwyczaju zwykłe śpiewania.

Pan chorąży potem, z chorągwią na koniu ubranym, za nim koń, Czarnem suknem przykryty, z herby KJM, pieszo prowadzony. Około którego lokaje wszyscy piesze szli. Za nimi dwoje pacholąt, na koniach w hełmach z seffeliny i rondelami.

Potem ciało KJM na wozie wieziono, wszyscy gościńcem ku Wiźnie obrócili się. Rada za niem koronna, potem dwór JKM, którzy do jakiej posługi nie byli naznaczeni i inny lud prowadził.

A gdy ciało za mostem ostatnim od miasta Tykocina wyszło, pan rotmistrz strzelbą na wałach i basztach nabitą wypuścił. U kościołów dzwoniono, ubogim jałmużnę rozdawano.(…)

Tak żegnał mały Tykocin ostatniego Jagiellona w jego drodze z tykocińskiego zamku przez Wiznę, Warszawę do Katedry Wawelskiej. Odtąd już władców wybierano w wolnych elekcjach i to pod warunkiem uzgodnionych kontraktów. Kontraktów coraz bardziej władzę królewską ograniczających. Pasła się więc magnateria mająca najczęściej interes państwa za nic, a królowie słabli stając się zwykłymi najemnikami. Władza degenerowała się, a Rzeczpospolita karlała pod jej berłem. Najpierw niewidocznie, lecz im dłużej to trwało - a trwało przecież zgoła lat dwieście - coraz bardziej. Aż w końcu do cna zdegenerowane państwo deprawowało własnych obywateli. Tak się działo, a wszystko zaczęło się tutaj, owego lipcowego dnia, który sielsko budził się w małym Tykocinie i równie sielsko wstawał w niewielkim Knyszynie.

Tutaj - gdzie bezpotomnie umierał ostatni Jagiellon. „ 7 lipca 1572 roku nie było bitwy, pożaru ani rzezi. Zabrakło patosu, zdarzyło się sporo niesławy. Nie popełniono żadnej zbrodni, dopuszczono się tylko wielu obrzydliwych kradzieży. Nie było nawet niespodzianki. Zszedł ze świata schorowany człowiek, którego śmierci spodziewano się od dawna, a powitano ją z uczuciem ulgi (…)

Długo jeszcze po zgonie ostatniego Jagiellona dwoiste polsko-litewskie państwo nasze wykonywało niektóre zadania wojenne z energią czasami wręcz nieprawdopodobną. Ale organ centralny zachorował na paraliż. Utracił możność skutecznego planowania i narzucania swej woli. Przestał być hamulcem. Nie mógł już pilnować jakiej takiej chociażby równowagi wewnątrz społeczności.

Tym organem była oczywiście władza państwowa, sam jej główny ośrodek - tron królewski.

7 lipca 1572 roku narodziły się okoliczności, które musiały przywabić wirusy paraliżu. (…)

Zmarł król, pomazaniec, jedyny dziedzic i dzierżyciel wielu uprawnień kierowniczych, niezbywalnych i niezbędnych. Zmarł, zostawiając po sobie polityczną próżnię. Nie wskazał następcy, chwilowego zastępcy ani sposobu ich powoływania.”

( Paweł Jasienica - „Polska Anarchia” Wydawnictwo Literackie -rok 1988 - str.37-38 ) 

Tykocin można zmieścić na rozpostartej dłoni. Jego wrzecionowaty kształt temu sprzyja.

Gdy latem zjawiliśmy się tu po raz drugi wszystko wyglądało inaczej. Białe ściany kościoła wybiegały do przodu dwiema dzwonnymi wieżami i zamykały zielony plac rynku z kamiennym Czarneckim po środku. Domki w rynku, jak to domki w rynku - choć wciąż maleńkie, teraz otoczone były ogródkami. Na gankach zgrzybiali mieszkańcy i ich koty. Czarnecki ze złotą buławą stał w centrum chrześcijańskiego Tykocina.

Lecz Tykocin to również, a może przede wszystkim miasto żydowskie. Idąc od strony rynku główną uliczką na północ nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy wąziutki strumyk i znaleźliśmy się po żydowskiej stronie miasta, zwanej tutaj Kaczorowem. 

I tak dalej! I tak dalej!!! Można by tak to opisywać w nieskończoność. Składać te układne zdanka, dobierać słowa, ale nic, absolutnie nic z tego nie wynika. Powstanie jakieś nowe, może i zgrabne, opowiadanko. I co z tego? 

Idziemy przez Kaczorowo. Ciepło. Domy na niespecjalnie szerokich uliczkach są ponure, pookładane i przykryte modnym plastikiem. Gdzieś wypożyczalnia kaset video, jakiś fryzjer damski, a może męski, kebab, dalej chłodna w wystroju pizzeria i takie tam, różne rzeczy. Chodniki krzywe jak wszędzie, a co rusz nowy kolorowy polbruk. Jest szary jak ściany domów. Ale tych sprzed remontu, bo domy raz tknięte pędzlem już rażą jaskrawością i tandetą.

Idziemy wolno przez Kaczorowo. Czujemy się jakoś niewyraźnie. Coś się tutaj wydarzyło. Może wydarzyło się wczoraj, może przedwczoraj, a może wiele lat temu? Ale wydarzyło się tu coś na pewno!

Lecz czy na pewno to czuję? A może po prostu wiem i dlatego wydaje mi się, że to czuję?

Wiem, bo każdy przecież wie, że wszystkich mieszkańców tych domów wymordowano. Wszystkich - co do jednego.Odczuwam ponurość tego miejsca! Lecz czy wynika to z jego atmosfery, czy z wiedzy o nim? Może to mimowolna mistyfikacja? 

A czy te słodkie dzieci, bawiące się na schodach pożydowskich domów, to na pewno radosne aniołki, niewinne duszki, igrające bajkowe elfy? Może te maleńkie istotki wciąż noszą w sobie geny tamtych, milczących świadków? Przecież mogły odziedziczyć chciwość swych dziadów grabiących pożydowskie domostwa? Biologicznie jest możliwe. Może pielęgnują w sobie radość z takiego obrotu koła historii? 

"A tośmy mieli szczęście! Należało się to nam za tyle lat ubóstwa i biedy. Tak naprawdę to Żydzi byli sami sobie winni. Zresztą, co to nas obchodzi. Nic nas to nie obchodzi, bo tak musiało być.

Skoro ukrzyżowali Chrystusa, to los ich teraz karze.

Nigdy zresztą nie byli z nami, zawsze gdzieś obok, niezrozumiali, niechciani, choć potrzebni. Nieprzejednani. Obcy. Pomimo tylu lat wspólnej historii. Nigdy nas nie lubili, ale i my ich nie lubiliśmy także. Dlatego stoimy teraz w milczeniu i patrzymy jak stłoczeni na placu przed synagogą zawodzą i skowyczą. Milczymy i patrzymy. Czekamy!"

Ciekawe, czy ktoś wtedy podał choćby szklankę wody? Czy wymagało to jakiejś odwagi? Czy tylko współczucia i przyzwoitości? A może odwagi wyłamania się spośród innych? 

Może pośród tych dwóch tłumów - tłumu ofiar i tłumu milczących świadków - odgrodzonych murem niewielu przecież oprawców wytworzyły się jakieś dwie, niepojęte psychozy? Psychoza strachu i psychoza niemocy. Może te dwie, niezależne od siebie psychozy napędzały się wzajemnie, pobudzane okrucieństwem oprawców i bezradnością ofiar? Może w obu tłumach pojawiło się jakieś absurdalne uczucie, nigdy dotąd przez nikogo nie przeżywane i niewypowiedziane? Może nawet nigdy nie wyobrażone?

Uczucie potęgi mocy i potęgi niemocy. Siły i bezsilności.

Uczucie narastającego z każdą chwilą wręcz seksualnego podniecenia.

Mógł je wyzwolić strach, mogło wyzwolić poczucie ostatecznego spełnienia. Albo jedno i drugie. Może tamto zgromadzenie miało emocjonalną siłę hekatomby - czegoś takiego, co jeszcze nigdy nie wydarzyło się w dziejach tego małego miasteczka i już nigdy nie mogło się powtórzyć?

A może było zupełnie inaczej? Może odczucia tych dwóch milczących tłumów były zgoła inne? Może jednocześnie wszyscy doznali jakiegoś nieoczekiwanego uczucia spełnienia?

Oto wreszcie dokonało się ! Dokonało się to, co w końcu dokonać się musiało!

Ofiary stały się wreszcie ofiarami. Ofiarami bezdyskusyjnymi.

A milczący tłum chrześcijan mógł wreszcie pomyśleć o tym, o czym po cichu myślał od wieków.

O tym, co cichutko drzemało w duszy każdego z nas:

"Oto na naszych oczach dokonuje się wreszcie sprawiedliwość, choć to nie my wykonujemy wyroki boskie. Jesteśmy tylko świadkami. I chwała Bogu, że ktoś nas w tym wyręcza.Nie zamierzamy jednak przeszkadzać."

Albo koty? Czarno-białe koty, które w cienistych smugach zajmują dwa kamienne stopnie domu talmudycznego. I ten najmniejszy, co jeszcze wczoraj był ślepy.Dziś przejrzał i widzi wszystko. Widzi bardzo dobrze. A więc czy te koty nie noszą w sobie jakiegoś genu tamtej wiedzy z przed 60 lat? Może i w nich tkwi jakaś iskra, jakieś niejasne zapamiętanie?

Koty to tajemnicze istoty. Mogą umrzeć siedem razy i mają ogromną wiedzę o świecie.

Gdy zatem beztrosko bawią się w cieniu ponurego placu, gdy leniwie wylegują się na nagrzanych kamieniach - skamieniałych świadkach owych dni - może w ich małych główkach wciąż przesuwa się cień tamtych ludzi, co to ich zgromadzono przed synagogą. Może w nieznanym jeszcze nauce genetycznym przekazie pokoleniowym słyszą wołania i płacz. Może wciąż słyszą tamtą ciszę.

Z wolna dochodzimy do synagogi. Wielka, renesansowa bryła przed pięciuset laty wrosła w ten plac, gdzie do dziś tkwią w ziemi tajemnicze ślady murowanych fundamentów. Musiały stać tu kiedyś jakieś domy, bo w dzielnicy żydowskiej nikt nie pozostawiłby wolnego placu w takim miejscu. Domy wyburzono zatem, albo - co jest bardziej prawdopodobne - spalono je. Kiedy jednak tak uczyniono i w jakich okolicznościach? 

Mam wrażenie, że zalegające tu kamienie i cegły, że przekrzywione okna i stare tynki odmalowanych z wierzchu kamienic, żeliwne kraty, a nawet popękane płyty chodnikowe, nawet piasek pomiędzy krawędziami tych płyt, że wszystkie te rzeczy co do jednej i każda osobno, pachną krwią. Może nie tyle pachną, co mają z krwią coś wspólnego. Z ludzką krwią!

Że w metafizycznym sensie mają jakiś niejasny związek ze zbrodniczą tajemnicą.

Z nigdy nieopowiedzianą krzywdą, co do której zawarliśmy nieczysty pakt milczenia.

Zmowę milczenia! Obowiązuje ona pokolenia.

Nie możemy udawać, że nic nas nie obchodzi dlaczego w tych domach nie mieszka już ani jedna żydowska rodzina, a pięćsetletnia bryła synagogi stoi pusta. 

Milczący świadkowie? Niemi świadkowie? Bezradni świadkowie?

Czy było coś w tym milczeniu? Czy wszyscy byliśmy tylko niemi i bezradni?

Co wtedy myśleliśmy? Czy zasługujemy na rozgrzeszenie, czy też tylko sami rozgrzeszyliśmy się?

Czy nie zbyt pochopnie?

Takie pytania będą błądzić w mej głowie przez całą podróż po Podlasiu. Od Tykocina do Zamościa.

 

Po drugiej stronie Tykocina, w miejscu w którym dwie osiowe ulice zbiegają się w jednym punkcie zamykając wrzecionowaty kształt miasteczka, stoi dość pretensjonalny pomniczek. To pomnik orderu Orła Białego. Nie stanął on w Tykocinie przypadkowo. 

Przez cały listopad i grudzień roku 1705 na tykocińskim zamku biesiadował król polski August zwany Mocnym z rosyjskim carem Piotrem I, nazwanym później Wielkim. Polska w tym momencie była u schyłku swej potęgi, Rosja u jej zarania.

August szukał rosyjskiego wsparcia w bezmyślnej wojnie ze Szwedami, która pogrzebała państwo. Nie mając czym płacić popierającym go magnatom rozdawał im emaliowane medale z wizerunkiem Białego Orła i pompatycznym napisem: Pro Fide, Rege et Lege.

Można spróbować wyobrazić sobie owe listopadowe i grudniowe dni w maleńkim Tykocinie, kiedy to dwóch koronowanych grubasów, w otoczeniu wojska i świty żarło i piło na umór.

Obszerny rynek był zapewne zapchany różnorakimi wozami, saniami i końmi, wszędzie tumult, gwar i przekleństwa. Tłum różnojęzycznej czeladzi i pijanego żołdactwa przeciskał się pomiędzy tykocińskimi domostwami, na pobliskich łąkach i miejskich placach płonęły ogniska, a barwne namioty rozstawiono gdzie popadnie. Wokół, w bogatych i siermiężnych uprzężach, stały konie różnej maści, w nieładzie chłopskie wozy i pańskie wolanty, wszędzie zgiełk, ścisk i hałas.

Narew skuta była już lodem, a białe nadrzeczne łąki do cna wydeptane i pokryte końskim i ludzkim łajnem. Miasto dawno nie przeżywało takiego najazdu. Żydzi ubijali interesy, wódka, wino i piwo lały się strumieniami. Karczmy pękały w szwach. A w oddali, za rzeką ponuro pęczniał masyw tykocińskiego zamku.

Tam w mrocznej komnacie przy zastawionych stołach Mocny i Wielki w otoczeniu kamratów kończyli właśnie opróżniać kolejną beczkę czerwonego wina. To wtedy nagle ktoś wpadł na chytry pomysł, aby sprzymierzonym zamiast należnej im zapłaty rozdawać liche, emaliowane medale ze wzniosłym grawerunkiem.

W takich zgoła niechlubnych okolicznościach powstało najwyższe polskie odznaczenie. 

Nawiasem mówiąc jest coś zastanawiającego w tym, że nasze narodowe świętości, takie jak choćby ów Order Orła Białego,czy pieśń Boże coś Polskę skomponowaną, jak wiadomo, dla uczczenia carskiej na króla Polski koronacji, pochodzą z tak nieprawego łoża i rodziły się w okolicznościach tak bardzo żenujących.
 

Nie ma już tykocińskiego zamku. Resztki ruin rozebrano w roku 1915 przeznaczając zamkowe kamienie na drogę z Tykocina do Knyszyna. Ale to w jego przecież, rozłożonych teraz na czynniki pierwsze wnętrzach i rozwleczonych kamień po kamieniu na siedmiu kilometrach drogi pomiędzy Knyszynem i Tykocinem, dwóch znanych w całej Europie sybarytów i pijaków stworzyło jakże odmienne zręby przyszłych losów swych państw.

Polsce brakło siedemdziesięciu zaledwie lat do zupełnego zniknięcia z europejskich map.

Rosji tyle samo czasu wystarczyło, aby jako mocarstwo wejść na europejską scenę.

Maleńki Tykocin był niemym świadkiem tego przełomu.

Cóż takiego jest więc w tym miejscu, że zdarzały się tu rzeczy tak niezwykłe?

Czy istnieje w ogóle coś takiego jak duch miejsca?

Bo nikt rozsądny w takie rzeczy nie uwierzy.


 

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Rozmaitości