niktt niktt
328
BLOG

W Drohiczynie i gdzie indziej

niktt niktt Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

 

W Drohiczynie piliśmy kiepskie piwo na tarasie podłej knajpki z pysznym widokiem na zakole Bugu. Rzeka gwałtownie tu skręcała, ciemniała nieco, a dalej płynęła już spokojnie, choć w kierunku prawie przeciwnym.

Trochę zamyśleni, wpatrywaliśmy się w zielone zakrzaczenia przeciwległego brzegu. Na wodzie, wciąż w jednym miejscu, utrzymywała się wątła łódeczka. Wioślarz mozolnie obracał wiosłami. Nie posuwał się jednak do przodu, lecz nie dawał się też znieść prądowi.

Pomimo przeciwności wciąż trwał, tak jak wszystko wokół.

Spijaliśmy lekko znużeni cienkie piwo. Nawet nie wiedzieliśmy, że na drugim brzegu, po stronie zwanej „Ruską” stoi zagubiony pałac w Korczewie.

Nie znaliśmy jeszcze wiersza C.K. Norwida Do Pani na Korczewie, który zaczyna się tak:

Jest sztuka jedna, co jak słońce w niebie

Świeci nad wiekiem:

Mieć moc pocieszać - moc zasmucać siebie,

A być człowiekiem! (…)

Prawdę powiedziawszy to nie zachwycają mnie te korczewskie wiersze - zarówno ten, jak i trzy pozostałe, pisane w Paryżu na próżniacze zamówienie.

Pisał je Norwid dla marszałkowej Joanny Kuczyńskiej i dla jej najstarszej córki Ludwiki, do której czuł zapewne miętę oraz dla towarzyszącej im w owej paryskiej ekskursji guwernantki - Józefy Koszuckiej, którą podziwiał za iście seraficki umysł.

Józefa Koszucka przez lat dwadzieścia była w Korczewie nauczycielką marszałkowskich córek, tu też umarła w 1881 roku, a pochowana została tuż obok, na maleńkim cmentarzu w pobliskim Knychówku.

Piękna Ludwika Kuczyńska, a po mężu Ostrowska ufundowała jej granitowy kamień z takim oto napisem: „Wdzięczna uczennica najlepszej nauczycielce i przyjaciółce kamień ten położyła.”

O Koszuckiej pisał Norwid w listach często, zachwycając się jej nieprzeciętną inteligencją.

I pomimo, że w Korczewie Norwida nigdy nie było, to dzięki tym kilku jego, nie najlepszym zresztą wierszom, wszedł maleńki Korczew do literatury już na zawsze.

O Korczewie opowiedział nam w knajpie późnym wieczorem pewien weterynarz z Gdańska:


 

Wiesz co -mówił - miałem taki całkiem popieprzony tydzień. Już myślałem, że rzucę tę durną robotę w kąt, bo inaczej zwariuję. Jakieś cholerne operacje na zdychających psach, ciężarne z urojenia kotki, przejedzone chomiki. No, jednym słowem paranoja!!!

Jak mnie to wszystko tak ostro przywala, tak przywala, że wydaje mi się, że już nie dam rady, to wtedy zwołujemy się z dwoma jeszcze kumplami i przyjeżdżamy tu - do Drohiczyna.

No, wiesz jak to jest, trochę wolności, dużo piwa, męskie gaduchy i tak dalej. To pomaga. Następnego dnia wstajemy wczesnym rankiem i budzimy pana Józefa - przewoźnika.

Czasem nawet nie świta, jest jeszcze zupełnie ciemno, a my, chwiejąc się z lekka na nogach, stajemy przed jego domem i pijackim szeptem, wołamy: Panie Józefie! Panie Józefie, no niech pan wstaje - płyniemy do Korczewa! Płyniemy odwiedzić panie na Korczewie.

Wiesz, to jakieś fatum, te panie na Korczewie. Zarówno te norwidowskie jak i te współczesne.

Prawdę powiedziawszy to te współczesne wcale nie są współczesne.

To dwie siostry, starsze damy, które przed laty podjęły się odzyskania korczewskiego pałacu. Bój toczyły sądowy, żmudny i nierówny, aż w końcu jakimś cudem pałac odzyskały.

W ruinie. W kompletnej ruinie. Teraz od wielu lat same go remontują. Dwie samotne staruszki - wyobrażasz sobie. Gdy przypływaliśmy tam wczesnym rankiem, jeszcze nieco nawaleni, to one robiły nam herbatkę. Były ciasteczka, konfitury i tak dalej. Rozumiesz, pełna kultura. Tu świat zatrzymał się w jakimś dobrym miejscu. To na mnie działa. Kiedy w końcu wracam do Gdańska, do tych moich wściekłych psów, znów jestem normalnym człowiekiem.

Nie wiem jak to dzisiaj wygląda. Dawno już tu nie byłem. Teraz, jak widzisz, przyjechałem z żoną, bo moi kumple jakoś nie mogli się wyrwać. Może też będzie fajnie, jak dawniej? Ale chyba nie. Pan Józef już nikogo przez Bug nie przewozi, bo ma coś z kręgosłupem. Nawet nie wiem czy żyje. Jedna z korczewskich sióstr zmarła kilka lat temu. Nie wiem jak to teraz będzie.

 

Siedząc w samo południe przy piwie w knajpie nad Bugiem, nie znaliśmy jeszcze weterynarza z Gdańska, więc i o Korczewie nic nie wiedzieliśmy. Mogliśmy prowadzić błahą rozmowę.


 

Życie w Drohiczynie nie toczy się wartko, lecz wolno płynie, a może nawet nie tyle płynie, co sączy zaledwie. Do tego sączy się trochę pod górę. Na tej górze przed tysiącem lat wyrósł królewski Drohiczyn. Znad rzeki wiedzie doń, lekko skręcająca w lewo, uliczka wybrukowana nieociosanymi kamieniami. Można nią dojść do samego rynku, wychodząc tuż przy franciszkańskiej kolegiacie. Kolegiata jest barokowa, od lat nieczynna, a ostatnio odremontowana. Barokowe są też i inne kościoły, a z daleka lśnią ich blaszane wieże.

Wszystko jest tu ospałe, leniwe i senne. Na obszernym, po środku porośniętym parkowymi drzewami ryneczku, ludzi jest niewiele. Prawie nikogo. Jakiś sklep jest otwarty, inny zamknięty. Nikogo nic nie dziwi. Nie denerwuje. Nie rozprasza.

Domy są tu zwyczajne, usadowione w ogrodach, w których pod ciężarem owoców uginają się leciwe drzewa. Soczyste gruszki spadają wprost na kamienie uliczek, ale nikt ich nie zbiera.

Najpiękniejsza jest panorama Drohiczyna.

Patrząc na miasteczko od strony Bugu, na wysokiej, zielonej skarpie co rusz wyrastają, jedna po drugiej wieże, wieżyczki i zarysy kościelnych zabudowań.

Najpierw jest wieża franciszkańskiego kościoła Wniebowstąpienia, potem wieża cerkwi św. Mikołaja, dalej góra zamkowa, a potem znów wieża i potężny masyw katedry Świętej Trójcy wraz z seminarium duchownym, a na koniec, już całkiem na lewo, rysuje się z lekka oddalony, jakby namalowany akwarelą, barokowy kościół i klasztor benedyktynek.

Benedyktynki są trzy i głównie zajmują się utrzymywaniem samych siebie przy życiu.

Miasteczko, teraz ospałe i na mapie III Rzeczpospolitej nic nie znaczące, ma za sobą historię nader burzliwą i niezwykłe dzieje.

Na początku ubiegłego tysiąclecia był Drohiczyn stolicą ruskich książąt pińskich. Później przechodził z rąk do rąk, aby w roku 1253, kiedy stanowił własność potężnych władców halicko-włodzimierskich, koronowano tu na króla księcia Daniela Romanowicza. Drohiczyn to miasto królewskie - jedno z czterech takich miejsc w Polsce.

Dwadzieścia lat później dostał się Drohiczyn we władanie Litwinów i już przez stulecia, aż do Unii Lubelskiej pozostawał w granicach Litwy. Przyłączony potem do Korony, aż do rozbiorów był stolicą województwa podlaskiego.


 

Mamy koniec sierpnia 2005 roku. Drohiczyn jest teraz w naszych rękach.

Mieszkamy nieopodal ryneczku, na ostatnim piętrze przyzwoitego pensjonatu „Irena”.

Z jedynego okna naszego pokoju widzimy dachy pobliskich domów, jakieś ogródki warzywne i fasadę franciszkańskiego kościoła Wniebowzięcia.

Gdzieś w oddali wije się niewidoczny Bug.


 

Rano, z filiżanką kawy siadamy na parapecie okna i wpatrujemy się w tę przestrzeń. Miasteczko dopiero się budzi. W otwieranej właśnie piwiarni pijaczkowie z bólem przeżywają krótkie chwile trzeźwości. Złudnej i zwodniczej jak nadrzeczne mgły.


 

W Węgrowie nad Liwcem odległym od Drohiczyna zaledwie o czterdzieści kilka kilometrów, na samej granicy Podlasia i Mazowsza, natrafiliśmy na przepiękną Bazylikę Mniejszą NMP, gdzie nad wejściem wmurowano kamienną tablicę z takim napisem:


 

BOGU NAJLEPSZEMU NAJWIĘKSZEMU

TĘ ŚWIĘTĄ BUDOWLĘ POŚWIĘCONĄ NA CZEŚĆ

NAJCHWALEBNIEJSZEJ WNIEBOWZIĘTEJ DZIEWICY I MATKI

ORAZ ŚWIĘTYCH APOSTOŁÓW PIOTRA, PAWŁA I ANDRZEJA

W CZASIE IDÓW KWIETNIOWYCH W ROKU ODKUPIENIA 1703

ZNISZCZONĄ POŻAREM W SAMYM KOŃCU WOJNY JAKO

OFIARĘ PRZEBŁAGALNĄ ZA OJCZYZNĘ OFIAROWAŁ

NAJJAŚNIEJSZY PAN JAN BONAWENTURA, DZIEDZIC NA

KRASNEM, WOJEWODA PŁOCKI Z POPIOŁÓW JAK FENIKSA

WZBUDZIŁ W ROKU ZBAWIENIA 1707.

WNUKOWIE CHCĄCY ZWYCIĘŻAĆ UCZCIE SIĘ OD OJCÓW

WOLI ŻYCIA I ŚMIERCI DLA BOGA I OJCZYZNY.


 

Spotkaliśmy tam  starego, emerytowanego proboszcza, który w mrocznej salce zakrystii szeptem opowiedział nam taką oto niezwykłą historię:

Opowieść ks. proboszcza:

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, moi drodzy, i matka Jego, zawsze dziewica, a państwo to chyba z daleka do nas przybyli, co? A, z Pomorza - no tak, to z daleka.

Pani dobrodziejka aby wejść do zakrystii to musi coś tam na ramionka zarzucić, droga Pani. Na te krótkie spodenki to ja już przymknę oczy, ale ramionka trzeba by jakoś czymś zakryć.

Tak, o tak, teraz jest dobrze. Wyśmienicie. Teraz to już możemy otwierać drzwi. O tu mam ze sobą klucz. Zaraz, zaraz, państwo pozwolą, że ja wejdę pierwszy, bo tu wewnątrz jest ciemno troszeczkę i trzeba by światło zapalić.

Proszę, bardzo proszę - o tu, tutaj możemy sobie stanąć, tu z brzegu, stąd będzie wszystko dobrze widać.

Proszę tylko spojrzeć na te stare obrazy olejne na ścianach - to są wszystko fundatorzy i dobroczyńcy tej naszej węgrowskiej bazyliki. Wszyscy tu w zakrystii wiszą od wielu lat.

Tam na lewo wisi Jan Kazimierz - wielki pan ale grzesznik i bezbożnik. Nic nie przejmował się losem naszego kościoła, pił nader dużo i hulał ponad wszelką miarę. Pewnego dnia jednak, otrzymał z nieba znak pański. Ukazał mu się anioł z mieczem płonącym jak żagiew i rozkazał zmienić rozpustny tryb życia. No i Jan Kazimierz zmienił się nie do poznania, zaczął co niedziela uczęszczać na msze święte wraz z całą rodziną. A gdy nadszedł jego czas i umarł pojednany z Bogiem, to wszelkie dobra doczesne zapisał naszemu kościołowi.

Później syn jego, dobroczyńca i też wielki pan, Jan Dobrogost, o tu wisi sobie obok swej matki, też wielkiej zacności kobiety, rozpoczął przebudowę naszej bazyliki.

Tenże Jan Dobrogost sprowadził do nas architekta Tylmana z Gamerenu i malarza Paloniego z samych Włoch, aby doprowadzili nasz kościół do jego obecnej wspaniałości. Te wszystkie przepiękne freski na ścianach kościoła to są malunki właśnie tego malarza Paloniego. Jak później państwo wejdą do wnętrza bazyliki, ja pozwalam, powiem nawet konserwatorom aby nie przeciwstawiali się, to zobaczycie państwo co to za niezwykła, łudząca oczy robota. Gdy się na to patrzy wydaje się, że jest tam jakaś taka wielka przestrzeń, że gdzieś dalej są prawdziwe lasy i ogrody. A tam jest przecież tylko ściana i nic więcej. To wielka sztuka tak malować.

A teraz spójrzcie państwo wyżej nieco, o tam, tuż nad wejściem - to jest owo słynne diabelskie lustro Twardowskiego. Ono na całą Europę jest znane, a i zza oceanu czasem goście przyjadą obejrzeć je tu, w tej naszej bazylice mniejszej.

Pan Twardowski był to zwykły tutejszy szlachcic z pobliskich okolic. On był bardzo bogaty, a jednocześnie nad wyraz był towarzyski. Zapraszał do dworu okolicznych towarzyszów na intelektualne rozmowy; na ten przykład o sztuce, albo o literaturze, o magii i o astronomii. Gościł ich szczerze, a oni pili i jedli całymi dniami. I choć Twardowski był bogaty bardzo, to te wina doskonałe z piwnic włoskich i francuskich, jadło wyśmienite i zastawy srebrne, piękne meble gdańskie, dywany perskie, no całe to bogactwo zostało wnet przejedzone, a potem zatracone również przez pożar.

Otóż jednego dnia, kiedy wszyscy goście już sobie poszli do domów, a Twardowski spać się do alkowy położył, to zapomniał on zagasić świecę, kandelabr się wywrócił na obrus, potem zajęły się zaraz zasłony ze złotogłowia i cały dwór wraz z obejściem do cna spłonął.

Tak oto Twardowski stał się biedny. Kiedyś gdy wstawał rano do pracy ukazał mu się sam diabeł i powiedział, że bogactwo wróci do niego gdy tylko podpisze cyrograf - gdy swą duszę po prostu diabłu zapisze. I Twardowski się zgodził , drodzy państwo, na swoją zgubę zgodził się to podpisać.

Od tej pory Twardowski różne sztuczki diabelskie potrafił okazywać, takie jak chociażby ta z lustrem. Królowi Zygmuntowi wyobraził on przy pomocy tegoż lustra oblicze ukochanej żony jego Barbary, z domu Radziwiłłowskiego, gdy ta go obumarła, a król w rozpaczy swej od zmysłów prawie odchodził. Inne też zacne okazywał nieżyjących osób twarze i sylwetki, a też i czasem wydarzenia, które zdarzyć się dopiero ponoć miały.

Wielka jest moc tego diabelskiego lustra, choć na chwałę pańską jest teraz obrócone, bo wisi tu w zakrystii przybytku bożego. Widzicie państwo, że ono ustawione jest specyficznie nieco, wisi wysoko, bokiem do góry, aby niczego nie odbijało z ziemskich spraw, a tylko niebo, gdzie Pańska jest siedziba i chwała. Nie można w nim się teraz przejrzeć, bo niesie to nieszczęście wielkie i zatracenie każdemu.

Tu w naszym małym Węgrowie w Zajeździe Gdańskim przy rynku nocował kiedyś sam cesarz Napoleon. On też, jak wiadomo, to lustro oglądał i przyszłość swoją chciał ujrzeć, a było to w roku 1812. Co się potem wydarzyło to państwo pewnie wiecie. Same już tylko klęski jego były i upadek straszny nastąpił, a to za zrządzeniem naszego diabelskiego lustra Twardowskiego.

Tak było! A teraz dam państwu po świętym obrazku na pamiątkę naszego spotkania. Tutaj, w tej szufladzie powinny gdzieś być jeszcze, o proszę są dwa, ten jest dla pani, a ten nieco większy, dla pana.

Och, nie trzeba, nie trzeba - Bóg zapłać, to stanowczo za dużo. Serdeczne Bóg zapłać.

Wejdźcie teraz państwo tymi drzwiami, do naszej bazyliki, i zaraz na prawo będzie widać obity kurdybanem ołtarz. To szczególny zabytek. Zwróćcie państwo uwagę na mistrzostwo wykonania. A w ogóle czy wiecie, co to jest ten kurdyban? To jest misternie tłoczona, a później farbą malowana skóra osła. No proszę, wejdźcie państwo do środka, a ja tu sobie poczekam na państwa powrót, pomodlę się cicho do Pana Boga, a wy tymczasem zwiedzajcie naszą bazylikę.”

Lustro faktycznie wisi wysoko i pozostaje prawie zupełnie zacienione półmrokiem zakrystii.

Na czarnych ramach dobrze jest jednak widoczny napis: LUSERAT HOC MAGICAS TVARDOVIUS ARTES LUSUS AT ISTE DEI VERSUS IN OBSEQUEUM EST, co w dowolnym tłumaczeniu znaczy tyle, że: Tym lustrem Twardowski czynił magiczne sztuczki, ale obrócone to zostało na chwałę bożą.

W poszukiwaniu przeprawy przez Bug dotarliśmy do Niemirowa, niewielkiej wsi położonej na prawym brzegu rzeki, tuż przy granicy. Z mapy wynikało, że powinien tu być jakiś prom czy przeprawa, ale niczego takiego nie było.

Tylko kilka domków rozsiadło się na piaszczystej równinie w atmosferze sielskiej i żniwnej. Pierwszego spotkanego mieszkańca zapytamy, gdzie można by przeprawić się przez rzekę.

A tak, panie, kilka lat temu nazad był tu taki jeden co to przewoził przez rzekę ludzi, ale wziął się i utopił. Chlał, cholera strasznie, jak zwierzak jaki tak chlał, to i do śmierci mu przyszło szybko. Teraz to nie ma tu żadnego przewoźnika. Ani pijący ani niepijący. A najbliższa przeprawa to będzie aż we Mielniku, ale tam trza by wpierw dzwonić telefonem do tego od promu, to może przyjdzie i przeprawi.


 

Niemirów pomimo, że niewielki - kościół ma bardzo paradny - wczesnoklasycystyczny, ufundowany przez samego kanclerza Czartoryskiego. Przed kościołem jest równie okazała dzwonnica z XVIII wiecznymi dzwonami aż z Gdańska i z Warszawy. Kilka starych lip rzuca cień na przykościelny cmentarz. Tu jest już koniec drogi. Dalej Dziki Wschód.

Zawracamy do Mielnika.


 

Był kiedyś Mielnik siedzibą sejmików szlacheckich i sądów - ziemskiego i grodzkiego. Miał prawa miejskie wedle porządku magdeburskiego, miał bogaty port rzeczny na Bugu.

To tu, w Roku Pańskim 1501, po śmierci króla Olbrachta doszło do zjazdu panów polskich i litewskich, podczas którego uzgodniono warunki objęcia tronu przez królewskiego brata Aleksandra, warunki zwane później Unią Mielnicką.

Był Mielnik kiedyś stolicą starostwa ziemi mielnickiej - był zatem miejscem poważnym.

Z tamtych lat nie pozostało wiele. Właściwie, tak jak i w Drohiczynie, nie pozostało nic.


 

Mielnik dziś to maleńka wioska, o rynku nazbyt obszernym, prawie bez kamienic wokół. Wszystko jest tu ospałe, liche i zapyziałe. Gdzieniegdzie jakieś drewniane domki, tylko czasem ozdobione uroczym ornamentem z drewna.

Jest ciepły dzień, powietrze aż drży od nagrzania słońcem, a my z wolna przechadzamy się wiejską drogą wypatrując dawnej świetności tego miejsca.

Domki są parterowe, w części drewniane, a w części murowane. Te murowane są raczej paskudne - bez żadnego charakteru. Podobnie jak całkiem nowy kościół, wystawiony na skraju wsi.

Nieopodal ryneczku znajdujemy wysokie, jak na otaczające go nadrzeczne równiny, wzgórze.

To wzgórze zamkowe. Zachowały się ślady dawnej fosy i ruiny starego kościoła, spalonego podczas którejś z wojen i nigdy nie odbudowanego.

Wzgórze obrosło krzakami i leśnym chwastem. W fosie walają się puszki po piwie, plastikowe torebki - taki lekki śmietnik. Wierzyć się nie chce, że w tym miejscu, na niewielkim placyku o wymiarach zaledwie 20 m x 20 m wielki książę litewski Aleksander wyczekiwał przed 500 laty korony polskiej.

Świat schodzi na psy!

Oba zamkowe wzgórza - zarówno to w Drohiczynie, gdzie koronowano Daniela Romanowicza, jak i to tu, w Mielniku, gdzie Jagiellończyk oczekiwał swego przeznaczenia są teraz obsikane przez bezpańskie psy, upstrzone papierami i ludzkimi odchodami, obrzucone puszkami po piwie i torebkami po chipsach - oba miejsca wyglądają jak chichot historii. Świat schodzi na psy!


 

Jest w Mielniku cerkiew Narodzenia Bogarodzicy, a stoi ona w miejscu nieistniejącej już cerkwi z 1260 r - jednej z najstarszych w Polsce. Sterczy w samym niemal środku wsi, nader dostatnio odnowiona, wrosła w niewielki wzgórek. Nawet nie próbowaliśmy wejść do środka, bo cerkwie na ogół są pozamykane, lecz raptem i nieoczekiwanie zaprosił nas tam jakiś kulawy brodacz.

Wnętrze tej cerkwi było takie samo jak każdej innej, upstrzone wschodnim bogactwem, które - gdy mu się bliżej przyjrzeć - zalatuje nieco tandetą.

Myślę, że ten dziwny, z lekka tandetny nalot jest w całej prawosławnej estetyce. Mam też wrażenie, że ta estetyka zaczyna niestety także obowiązywać we wnętrzach współczesnych kościołów katolickich.

Z cerkiewnych ścian napadły więc na nas jaskrawe freski - trudno nawet powiedzieć czy ładne czy brzydkie, bo malowidła cerkiewne nie zmieniają swego charakteru od wieków.

Wysmukłe postaci świętych, niczym z Modiglianiego, drapieżna kolorystyka i, jak zwykle, poważne problemy z perspektywą. Całość jakby żywcem przeniesiona z mroków Średniowiecza.

Wyszykowano ją jednak całkiem niedawno, bo w roku 1994.

Kulawy brodacz zasiadł na ławeczce pod ścianą, popatrzył na nas nie wiedzieć czemu z niechęcią, z widoczną wręcz wyższością i nagle rozpoczął wykład:

Te freski zrobił słynny ikonopisiec Sokołow. Aleksandr Iwanowicz Sokołow - bardzo znany ikonopisiec. Wiedzieliście o tym? Nie wiedzieliśmy - taka była prawda, niestety.

No, właśnie -kontynuował kulawy - nic nie wiecie o Sokołowie, a to był genialny ikonopisiec. Pracował u nas w Mielniku przez ponad rok. Mieszkał tu i pracował. Mieszkał u Panafiłowa. Znacie Panafiłowa? Nie znaliśmy Panafiłowa.

No, właśnie -ucieszył się kulawy - nie znacie Panafiłowa, a to bardzo porządny człowiek. Mieszkał u niego ikonopisiec Aleksandr Sokołow, który to wszystko namalował.

Ikonopisiec ma ciężką pracę. Bardzo ciężką! Wymaga nie tylko talentu i pewnej ręki, bo niczego raz namalowanego nie można powtórzyć, ale i wytrzymałości na dużą wilgotność, także. Ikonopisiec godzinami siedzi na rusztowaniu - albo i leży, gdy na ten przykład maluje akurat sufit. Nakłada farby w trakcie kładzenia przez murarza tynku, zaraz po nim.

Freski - to od włoskiego słowa al fresco - kładzie się na świeżym tynku w odpowiednim momencie, nie tak zaraz po murarzu, ale w małą chwilę po nim. Tak, tak - ikonopisiec dobrze wie kiedy ma przystąpić do artystycznej roboty, a przy tym używa tylko, bardzo trudnych w obróbce, naturalnych barwników.

Ikonopisiec robi wszystko w napięciu psychologicznym, w wielkim napięciu - że tak powiem - w wielkim napięciu mentalnym, bo ani razu nie może się pomylić. Gdyby ikonopisiec, nie daj Boże pomylił się, to trzeba by zrywać tynk, a to dodatkowe przecież koszty. Aleksandr Iwanowicz Sokołow godzinami leżał w wilgotnej naszej cerkwi na rusztowaniu i malował te freski. A gdy wszystko namalował to zaraz umarł.

Idziemy na cmentarz, bo tam teraz leży słynny ikonopisiec Aleksandr Iwanowicz Sokołow.

Tam jest także - tak przynajmniej poinformował nas kulawy brodacz - najstarsza w Mielniku drewniana cerkiewka. Rzeczywiście była, lecz jak zwykle - zamknięta na cztery spusty.


 

Skręciliśmy w lewo i wąską, ni to drogą, ni to uliczką, zjechaliśmy w dół, w kierunku Bugu. Znikły wiejskie zagrody, a droga - teraz to już zdecydowanie droga - poprowadziła nas wprost nad brzeg rzeki. Wokół, aż po horyzont jesienne łąki, a w dole ciemny Bug.

Nagle ujrzeliśmy przedziwną konstrukcję z kołem ratunkowym przytwierdzonym drutem. Rzecz sama w sobie nie była wielka, była nawet całkiem niewielka, lecz urzekająco była prosta. Miała jakąś wajchę, czy coś takiego, jakiś silnik, a może palnik i umazaną w smarze stalową linę. No, a przede wszystkim miała to koło ratunkowe w dużym rozmiarze.

Gdyby nie to koło właśnie, nie domyślilibyśmy się, że to prom, a nie zatopiona przed laty i zamknięta na kłódkę, ciężarówka.

Tkwił ów relikt technicznej myśli w zakolu leniwie płynącej rzeki, pośród nadbużańskich łąk i traw, narastającego dźwięku świerszczy i brzęczenia owadów - tkwił nieruchomo, bo już nie miał licencji! Do Korczewa przeprawić się musimy w innym zatem miejscu.


 

*

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Rozmaitości