Siedzimy na plaży Plaka na wyspie Tilos. Upał nie do wytrzymania. Piasek rozżarzony jest do tego stopnia, że nie można na nim stanąć gołą stopą. Tylko woda w morzu nieco chłodzi.
Dzisiaj wynajęliśmy skuter, dojechaliśmy do Megalo Chorio – drugiej obok Livadi osady ludzkiej na Tilos. Byliśmy też w grocie elefantów, gdzie niedawno znaleziono szkielety miniaturowych słoni. Kości takiego słonika, wielkości dużego psa, widzieliśmy w tamtejszym muzeum.
Samo Megalo Chorio to senne miasteczko na szczycie, no może nie na samym szczycie, tylko na zboczu góry, gdzie jest maleńkie przedszkole, jakiś urząd – zapewne miejski, poczta, sklep i kilka domków, częściowo w ogóle nie zamieszkałych.
Te zamieszkałe, otoczone są niewielkimi ogrodami dającymi w ciernistej zieleni trochę wytchnienia. Byliśmy tam w porze południowej, w porze skwaru, kiedy na powietrzu, w zacienionych zaułkach wylegują się jedynie koty, a ludzie znikają we wnętrzach domów, gdzie jest nieco chłodniej.
Przechadzaliśmy się krętymi, pnącymi się pod górę uliczkami. Okna zaślepione były okiennicami, podwórka białymi murkami, a zza zakrętów, co pewien czas wyłaniała się krzycząca kolorem bugenwilla.
Wcześniej, poruszając się skuterem zjechaliśmy w lewo i krętą drogą, poprzez wzgórza porośnięte drzewami oliwkowymi, dojechaliśmy do miejsca, gdzie w grocie, niestety zamkniętej dla zwiedzających, jakieś prehistoryczne trzęsienie ziemi zatrzasnęło na tysiąclecia owego nieszczęsnego słonika wielkości psa, którego odkryto niedawno.
Tuż przy grocie maleńki amfiteatr wykonany z marmuru, z mikroskopijnym proscenium.
Wygłosiłem tam krótką mowę obrończą.
Skuterem łatwiej pokonać odległości.
Mimo, że Tilos nie jest duża, to poruszając się skuterem wszystko wydaje się w zasięgu ręki, choć nasz skuter pod górę ledwie dyszy.
Plaża Plaka, na której jesteśmy teraz, położona jest tuż przy campingu, gdzie rozbito jeden, jedyny namiot, nad samym brzegiem morza. Mało tutaj ludzi i kilka zaledwie samochodów. Morze jest spokojne, niemal bez fal, w oddali rysuje się masyw gór zamykających zatokę. Góry są koloru ziemi, bez zieleni, pokryte gdzie niegdzie ostrokrzewami o drapieżnych kształtach i eterycznych zapachach. Piasek na plaży też jest koloru ziemistego, jest trochę wypolerowanych przez morze kamieni.
Posiedzimy tu jeszcze z godzinkę, a potem pojedziemy do klasztoru Pandelejmona, do którego wiedzie ostro pod górę nowo wybudowana droga.
Chwila oddechu – słońce schowało się za chmurę.
Jesteśmy odcięci od świata zewnętrznego czasem i przestrzenią, językiem i kulturą. Dostajemy jakieś SMS-y, ale przybywają one do nas zza światów – w domu czeka jakieś awizo dla Grażynki, jest konieczne jakieś podlewanie trawy wokół garażu – rzeczy zupełnie bez znaczenia, odległe i nierealne.
To szósty dzień naszej wyprawy.
Wiem z doświadczenia, że dopiero gdzieś około dziesiątego dnia następuje wyciszenie organizmu – wszystko to co dotyczy dotychczasowego życia przestaje mieć znaczenie, a rzeczy ważne stają się mało ważne lub w ogóle nieważne. Stan ten wzmaga brak prasy i telewizji, czyli brak tej całej niepotrzebnej wiedzy.
Następuje wyzwolenie z poczucia bezsilności wobec chamstwa i zdziczenia.
Bo najbardziej męczy chyba owa specyficzna informacja - te gadające głowy, nachalna, zadufana w sobie głupota, wszechobecna bylejakość, cynizm i arogancja.
Tu się o tym zapomina! Tamto po prostu nie istnieje – jest zbyt daleko, by istnieć naprawdę.
To bardzo istotny element wypoczynku na wyspach.
TILOS – na tej wyspie jest tak mało ludzi, że poza Livadi nikogo nie spotyka się.
Wczoraj rankiem ustaliliśmy, że odwiedzimy plażę Stavros. Z mapy wynikało, że dojdziemy tam bez problemu, z tym, że zejście na samą plażę może być trudne.
W praktyce szliśmy ponad 1,5 godziny szlakiem wyznaczonym kamiennymi kopczykami, prawdziwie wysokogórską ścieżką, poprzez niesamowitą scenerię najprzeróżniejszych warstw geologicznych i kolorów skał - od zielonych pełną zielenią traw, czerwonych czerwienią cegły, po kolor ugru, czerni i wręcz bieli. A wszystko to – urwiska skalne, nawisy, wąwozy i jakieś niesamowite parowy, poprzetykane soczystą zielenią poskręcanych krzewów, kształtami przypominającymi drzewka bonsai.
Po dotarciu na miejsce, a w zasadzie pod ześlizgnięciu się szczeliną skalną, ujrzeliśmy plażę absolutnie pustą, skąpaną w tropikalnym słońcu i wypełnioną wygładzonymi przez morze kamykami, na której środku, przytulony do skały sterczał zbity z desek i drewna niezdarny pusty domek.
Jak dzicy ludzie - przeskakiwaliśmy w pełnym słońcu po rozżarzonych kamieniach, wskakując co chwila do morza, gdzie znajdowaliśmy chłód a pod jego powierzchnią cały ten kram zaczarowanych, kolorowych, różnorakich ryb, muszli i kamieni. Naszym jedynym pożywieniem były 3 litry wody i dwie bagietki.
To najpiękniejsze miejsce ze wszystkich miejsc na odwiedzonych wyspach – oczywiście w kategorii plaże.
Inne tematy w dziale Rozmaitości