Gdzieś na wschodzie Ukrainy, fot KH
Gdzieś na wschodzie Ukrainy, fot KH
Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann
1793
BLOG

Zanim wykopiecie zbyt płytkie groby - cz.I

Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann Ukraina Obserwuj temat Obserwuj notkę 5
Migawki z czasów wojny i pokoju

I.WPROWADZENIE

Byłem tam jedynie raz, w dodatku bardzo dawno temu. Zaplątałem się do miasta Marii wczesnym latem, włócząc się po mniejszych, większych i największych dziurach południowo - wschodniej Ukrainy,  od Odessy po Liwadię, Jałtę, Sewastopol i Mariupol właśnie a na deser po leżącą parę kroków dalej, gdzieś w połowie drogi między Mariupolem a rosyjskim Taganrogiem, grubą czarną linię, która oddzieliła Ukrainę od nie bardzo jeszcze to rozumiejącej na początku lat dziewięćdziesiątych Rosji. Szczerze mówiąc na początku dwutysięcznych też nie bardzo jeszcze rozumiała. Spodziewałem się tam Bóg wie czego, region zaś kojarzył mi się jako jednoznacznie prorosyjski, zsowieciały, wrogi i nieufny, a do tego bez wątpienia zacofany, gospodarczo i mentalnie z tyłu o co najmniej kilkadziesiąt lat, jeżeli nie pół wieku.

Byłem jednak w błędzie. Po wertepach i uderzającej biedzie w wielu miejscach na zachodzie kraju, południowo - wschodnia Ukraina przywitała mnie porządkiem i spokojem leniwego, upalnego popołudnia gdy jest tak gorąco, że nikomu nic się nie chce, ciężko nawet jest otworzyć piwo bez zadyszki. Już za Zbruczem a więc setki kilometrów wcześniej, tam gdzie po Traktacie Ryskim rozpoczynał się Kraj Rad (w tej części nazywany pogardliwie przez miejscowych Ukraińców i Polaków ruskim mirem lub Sowdepią), drogi stały się mniej wyboiste i dziurawe, prostsze i równiejsze; dalej – ku zdziwieniu - było coraz lepiej. Zaś od autostrady prowadzącej od Kijowa do Odessy, po jej wschodniej stronie, rozpoczęło się „naprawdę nieźle”. Było wprawdzie w tym coś niezbyt realnego, ten krajobraz zdawał się być zbyt porządny, wyciszony i poukładany, jakby podwieszony gdzieś pod brzuchem czasu, jednak wtedy nic nie zaburzyło mi odbioru, wszystko było tak, jak być powinno i na miejscu. Każde miasto i miasteczko wyglądało niemal identycznie: wokół betonowych bloków i walących się chruszczowek, wszystko kwitło kolorami i pachniało. Wysprzątane i polane wodą jezdnie i chodniki, pobielone wapnem drzewa i metrowe krawężniki, rachityczne ale kolorowe place zabaw - widać było, że na miarę możliwości ktoś próbuje o to wszystko zadbać. Wieczne ognie nie paliły się już wprawdzie u stóp betonowych i odlanych z brązu bojców wielkiej wojny ojczyźnianej, jednak u ich stóp gazony z kolorowym kwieciem wszelkiej maści pilnowały żeby wieczność upływała im przynajmniej w miłym otoczeniu. Tu i ówdzie straszył jeszcze Lenin ale bardziej chyba z zasiedzenia niż przekonań. Wcześniej szykowałem się przynajmniej na warunki jak w kołchozie jeśli nie północnokoreańskie i im głębiej zanurzałem się w tym świecie, tym coś bardziej wyło i zgrzytało – to odzywał się dysonans percepcyjny, i poznawczy. Stacja benzynowa przywitała mnie klimatyzacją, może nie najczystszą - ale działającą – toaletą (sprawną i wyposażoną w muszlę klozetową a nie dziurę w ziemi) i hot-dogiem, który smak i wygląd miał dokładnie taki sam, jak w Polsce na Orlenie, nie wywołał również błyskawicznej cofki i nie szczekał. Mój przyjaciel i towarzysz wielu dróg, żyjący na Zachodniej Ukrainie Aleks, z każdą chwilą spinał się i coraz bardziej tracił humor - wspominany już dysonans dopadł także (albo: przede wszystkim) jego. Żyjąc godnie i uczciwie ale w strasznej biedzie na Zachodzie był - jak wielu nie podróżujących zbytnio po swym kraju Ukraińców - przekonany, że im głębiej w las tym ciemniej i tym więcej drzew, tu zaś go czekała miła lub niemiła niespodzianka. Wszystko czego nie miał zachód Ukrainy, tutaj było - drogi były połatane albo w ogóle nie dziurawe, domy stały prosto, może brzydkie lecz zadbane, po ulicach nie walali się menele a do tego było czysto.

- I to w jednym kraju. - podsumował kiedy ruszaliśmy dalej.

Z tamtej trasy to mi przede wszystkim pozostało w głowie. Hot dog na przydrożnej stacji, pobielone krawężniki, identyczne, brzydkie lecz zadbane miasta i miasteczka i gieroje wielkiej wojny w kwiatach. W Kropywnyckim, który wtedy jeszcze był Kirowogradem zjadłem nieprawdopodobną zupę - do solanki, którą spotkać można wespół z pielmieniami chyba wszędzie w Ukrainie, ktoś dorzucił garść oliwek, mozarellę i suszone pomidory. Efekt był rewelacyjny. Jadłem tę solankę ja, jadł Aleks - coś tam bez przerwy mruczał i mamrotał ale uszy mu się trzęsły i poprosił o dokładkę. Cztery razy.

- I to w jednym kraju. - wybełkotał kiedy jeszcze żuł oliwki w serze.

***

Mariupola z tamtej trasy nie zapamiętałem. Zlał mi się z Odessą i Melitopolem, Kropywnyckym czy Chersoniem, może nawet i Symferopolem który (tak jak Cherson) wydał mi się wtedy wyjątkowo szpetny i przytłaczający. Bardziej chyba w pamięć zapadł mi w pamięci Armiańsk tuż przed Perekopem, gdzie Autonomicznej Republiki Krym i wjazdu do niej strzegł stojący na cokole w samym środku ronda, stary, dobry T-34. A przed czołgiem jeszcze Mikołajów. Mikołajów był potwornie rozkopany tamtej wiosny i tamtego lata a wjeżdżało się do niego od Odessy tylko i wyłącznie przez potężny, dwukilometrowy razem z dojazdami, przerzucony nad szerokim tutaj niemal na kilometr Południowym Bugiem, Warwaryjski, podnoszony Most. Przez podmokły teren, ujście Bugu a do tego jeszcze nie ułatwiającą sprawy drugą rzekę Inguł, która również tu się wije, wjazd do miasta od zachodu idzie właśnie i jedynie po tym moście. Niespodzianka. Most w remoncie i nieczynny. Zatem będzie objazd – dziewięćdziesiąt osiem kilometrów w górę rzeki, potem skręcić za krowami na pontony, które postawiło wojsko (jak nam podpowiedział uśmiechnięty chłopak w milicyjnej budce, pilnujący nieczynnego mostu), a następnie, obserwując drogę, którą właśnie przebyliśmy na przeciwnym brzegu, dziewięćdziesiąt osiem kilometrów nazad i jesteśmy już po drugiej stronie mostu czyli tam gdzie być chcieliśmy. Można śmiało stąd pomachać ręką chłopakowi, który pokierował nas na krowy. To być może tak zdominowało tamtą trasę, że niewiele więcej mi zapadło w pamięć. Wokół wspomnianego czołgu tuż przed Perekopem zrobiliśmy honorową rundę po gargantuicznym rondzie, zatrzymała nas milicja myśląc, że robimy sobie jaja ale Aleks szybko z nimi to załatwił i pojechaliśmy dalej. Melitopol, przede wszystkim zaś Mariupol, z każdej strony ciągnął rybą, smołą i nieokreśloną, metaliczną wonią morza, w której dominuje wciskająca się do oczu sól pokryta kurzem (może kurz pokryty solą?). Miasto stało na przetwórniach, hutach, kombinatach, przede wszystkim jednak portach i żurawiach. Mało malownicze a w zasadzie wcale, betonowe, z bloczyskami, silosami i magazynami, z poupychanymi między drzewa chruszczowkami, których mniejsze, większe i ogromne wysypiska rozrzucone były jakby całkiem przypadkowo i bez ręki architekta z każdej strony. O chruszczowkach później jeszcze będzie bo to nie są tylko robotniczo - chłopskie klatki do dziadowskiej egzystencji a niepodważalny symbol Związku Sowieckiego - lecz nie tyle jako państwa co koncepcji, siły sprawczej, są też metaforą i dowodem w sprawie. Te koszmarki budowlane powstawały przez dziesięciolecia od Kijowa, Mińska, Łucka albo Tarnopola po Chabarowsk z drugiej strony świata albo Taszkient z trzeciej. Budowane po sowiecku, już od pierwszych dni gdy wprowadzono do nich lokatorów wyglądały tak jak gdyby zaraz miały się zawalić. Często zresztą się waliły. Jeśli zobaczycie gdzieś chruszczowkę, z której odpadają płaty tynku, okna wyglądają na niemyte od dziesięcioleci, wokół się walają hałdy śmiecia, a w tym wszystkim bawią się wesoło dzieci, dotarliście do istoty homo sovieticus, jego mentalności i enklawy i stoicie właśnie u wrót metafory. Później to wyjaśnię.

***

Jeszcze o granicy, gdzie dojechaliśmy przed wieczorem. Była nudna i nijaka. Zardzewiały barak z blachy, paru mundurowych, dwa szlabany, parę samochodów. Chyba nawet tam nie mieli komputera. Ruch odbywał się w zasadzie w sposób płynny - podjeżdżały samochody, żołnierz patrzył w paszport, czasem prosił o otwarcie bagażnika i podnosił szlaban. Przez granicę przejeżdżały głównie emerytowane łady, zaporożce, powiązane sznurkiem tavrje i moskwicze poklejone taśmą, czasem na tablicach, które pamiętały pierwsze chwile niepodległej Ukrainy , czasem nawet na sowieckich. Ludzie wieźli z sobą wszystko - ciężkie wory z ziemniakami, motocykle, materiały budowlane meble, kury ... Ruch odbywał się w zasadzie w obie strony chociaż samochodów na rosyjskich blachach naliczyłem ledwie parę. Chwilę postaliśmy po czym ruszyliśmy dalej. Nic nas więcej tutaj nie trzymało.

- I to wszystko w jednym kraju. - kręci głową zniesmaczony Aleks. Chyba ma na myśli to spokojne i nijakie więc kompletnie absurdalne przejście, jakich trudno szukać na zachodzie Ukrainy. Kiedy bowiem był ostatnio w Polsce, nie dość że trzynaście godzin stał w kolejce na granicy, trafił na pogranicznika z kijem w dupie, to do tego mu zabrali wszystkie papierosy jakie kupił za ostatnie hrywny, licząc na to że je sprzeda w Polsce.

***

Lato 2002 a może 2004. Dawno. Słońce jak u Jolki z całkiem innej plaży - ciągle spada nie mogąc spaść. Nie ma tu zakonnic ani piasku, na kamiennych plażach Krymu wszystko jest inaczej. Dzień zachodzi wraz ze słońcem i jak ono kiwa się nad horyzontem. Tyle, że tu słońce nie próbuje brać kąpieli po kolacji a przed łóżkiem - dzień powoli dogorywa, dogorywa, potem nagle znika jakby ktoś gwałtownie zgasił światło. Wcale się nie robi wtedy chłodniej. Nie inaczej jest i dzisiaj - słońce wisi, podryguje i faluje nad odległą Turcją, wisi, podryguje, wisi i faluje aż tu nagle myk - i już go nie ma, wpadło za horyzont. A my od godziny na kamieniach, popijamy z gwinta tanie, znakomite krymskie wino z Inkermana, opychając się po pompon krymskim anchois. Czytaj: anszuła. Anszuła to w swej ojczystej Francji hardkorowy przysmak z tłustej do rozpaczy chamsy (lub sardeli, jak kto woli), tutaj - równie tłusty i cuchnący skarpetami, wysuszony na ostatni wiór, lokalny przysmak z czegoś albo czegoś jeszcze. Nie zamierzam wnikać, z czego. Jest tak słone, to jałtańskie anchois, że nie sposób go nie popić litrem wina - nie chce przejść inaczej. Chyba już wolałem aleksowe sało, które nam zawala jedną trzecią bagażnika – prowiant na wycieczkę po rubieżach Ukrainy, tłusty i cuchnący prezent od mojego przyjaciela, który od tygodnia kwitnie w aucie, przywalony plecakami. Krymskie chardonnay jest za to doskonałe, półwytrawne z nutką zamyślenia, chłodne i pachnące, idealne na gorący wieczór na jałtańskiej plaży. Plaży będącego dumą Ukrainy Krymu, jak chce Aleks, plaży w oderwanej od macierzy części Rosji, jak nam wbija w głowy Luda, oprowadzająca nas po zakamarkach Jałty, plaży w starym, pięknym domu krymskich chanów wreszcie, jak chce starszy facet, Tatar, sprzedający turystyczne duperele i napoje pod Chan-Dżami, opowiadający też legendy o Meczecie Chanów. Dotarliśmy do Bachczysaraju, stary Tatar zaś reprezentuje tę najbardziej doświadczoną spotkaniami z twardym, ruskim butem część lokalnej społeczności – i to takiej, która tu, na Krymie, jest najdłużej.

- Jak masz na imie? - pytam.

- Jestem Kemal.

- Jak Ataturk?

- Jak Ataturk.

Kemal opowiada. Tatarzy żyli na Krymie od zawsze. W każdym razie już w XIII wieku tu byli i są na to bumagi. Tłamszeni i dominowani coraz bardziej przez osiedlających się tu od początku Katarzyny Rosjan, byli przez nich wypychani na pozycje swoich drugiej kategorii. Rewolucja dopełniła tego miary, zamieniając Krym we wszechsowiecki kurort, resztę zaś zrobiła druga wojna – ta z kolei kurort obróciła w jedną, wielką bazę marynarki. Dla Tatarów w tej rzeczywistości już nie było miejsca. Oskarżeni przez Stalina o kolaborację z faszystami, wyrzuceni przez sowieckie władze do Uzbekistanu, kilkadziesiąt lat czekali możliwości by powrócić do rodzinnej ziemi. Teraz, od połowy lat dziewięćdziesiątych, powracają.

- Wszyscy tu niedługo wrócą. - mówi Kemal. - Ukraina nam oddaje naszą ziemię.

- Akurat....... - syczy Luda. Nie mieści jej się to wszystko w głowie. Najpierw Chruszczow podarował Krym sowieckiej Ukrainie a gdy Związek się rozsypał, nikt go nie spróbował nawet wziąć z powrotem. Teraz jeszcze Tatarzy …

- A Polacy to zupełnie o nas zapomnieli. – rozindycza się znienacka i kompletnie nie na temat. - Kiedyś waliły was tutaj całe pociągi, cała Jałta śpiewała polskie piosenki a teraz co?

Zamyśla się.

- A teraz Krym to wolna Ukraina. - odpowiada jej zaczepnie Aleks. Widzę, że już się gotuje, nieprawdopodobnie drażni go ta baba, której nie chce nawet przejść przez usta słowo "hrywna" - nadal w głowie posługuje się rublami.

- Pójdziemy do Rosji, tam gdzie nasze miejsce. Prędzej czy później pójdziemy. – dokłada do pieca Luda.

Jeszcze nie wie, że nadejdą dni kiedy jej słowa staną się prorocze. Zresztą, żadne to proroctwo. Spora część obywateli Krymu tak naprawdę myśli. Tuż za drzwiami świeżo zaczętego tysiąclecia wciąż są tutaj ludzie - i to jest niemało - którzy chcieliby najbardziej w świecie cofnąć zegar o przynajmniej dziesięć jeśli nie dwadzieścia parę lat i znowu maszerować w komsomolskich chustach ku spotkaniu świetlistego jutra. Bowiem tamto jutro okazało się być betonową ścianą a kto nie chciałby otrzymać drugiej szansy?

- Chera tam pójdziecie. - mruczy Aleks.

Kemal nic nie mówi ale widzę, że obojgiem gardzi. Jego przyszłość to zupełnie inna wizja, bez tych obu nacji. Nie rosyjska i nie ukraińska władza i administracja. To kurułtaj, który będzie podejmował sprawy Krymu i przez krymski medżlis sprawiedliwie rządził. Medżlis już, po prawdzie, powstał tak jak "Autonomna Respublika" (taki bowiem status ma półwysep), jednak ciągłe tarcia, raz z Ruskimi, raz z Ukraińcami, to o prawa, to o ziemię, to o politykę, to o przysłowiową miedzę, przeszkadzają mu po prostu w pracy a Tatarom w życiu.

Biorę od Kemala czapkę z pomponikiem, garść drobiazgów oraz numer telefonu; kiedyś - jeśli będzie jakieś kiedyś - chciałbym dłużej z nim pogadać. Luda stoi obrażona i nadęta, z drugiej Aleks z identyczną miną, Kemal skupia się na wydawaniu reszty. Atmosfera się zrobiła nieprzyjemna a w powietrzu wiszą lata ran i sporów, zadr i krzywd, wzajemnej złości i pretensji ... Mamy tutaj całkiem dramatyczny trailer tego, co nas czeka za lat dziesięć, tego, co dziś tylko podejrzewamy. Właśnie takie mikroświaty, takie pigułkowe wojny już od dawna zwiastowały sytuację, z którą się mierzymy dzisiaj.


/CDN/

Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka