
Cała zabawa zaczęła się od słusznego spostrzeżenia, że muzyka poszła do przodu i powoli zostawiała w tyle pionierów, jakimi bez wątpienia byli Beatlesi w 64, 66 czy 67 roku. Przyszła moda na „prawdziwą” muzykę rockową inspirowaną bluesem – prawdziwe, szorstkie brzmienia, prawdziwe emocje. Taka miała być kolejna płyta grupy o tytule „Get Back”.
Przy okazji planowano nakręcenie filmu dokumentującego powrót zespołu do korzeni. Całość miał promować występ przerywający „koncertowe milczenie” kapeli. Koncert zaplanowano na 18 stycznia 1969 r. w londyńskim Roudhouse. Czyli miał być to taki „come back”.
Pomysł to nie wszystko
Paul (w ówczesnym okresie lider) czuł, że kłopoty kapeli biorą się z braku koncertów oraz braku zgrania. Studio służyło do realizacji rozmaitych pomysłów członków zespołu, a nie do rejestracji wspólnego, żywiołowego muzykowania. Jego pomysł miał wskrzesić dobrą atmosferę w zespole, a przy okazji zrealizować zobowiązania wobec United Artist, gdyż wytwórnia stwierdziła, że „Yellow Submarine” nie jest filmem Beatlesów. Pomysł na tyle spodobał się George’owi, że wspólnie przekonali Johna o jego sensowności.
W styczniu 1969 Beatlesi jednocześnie nagrywali muzykę i byli filmowani przez ekipę kierowaną przez reżysera Michaela Hogga. Obecność filmowców spowodowała, że zamiast na Abbey Road, grano w studiu Twickenham. Miała z tego wyjść płyta długogrająca i film mający dokumentować pracę muzyków. Ale cały ten projekt od początku cierpiał na nadmiar sztuczności: Próby realizowane „niby” w studio nagraniowym, a tak naprawdę w dużych pomieszczeniach z podświetlanymi kolorowo ścianami (do filmu).

Chłopcy nie byli już tymi samymi czterema muzykami, którzy zrobią wszystko by zawojować świat i nieźle się zabawić. Od początku brakowało radości wspólnego grania – panowała nuda. Wkrótce zaczęły się kłótnie. Doszło do tego, że Harrison po kłótni z Paulem (co widać na filmie „Let It Be”) a potem po jeszcze gorszej z Johnem, opuszcza kapelę. John chłodno to skomentował, że może zatrudnić Claptona, jeśli George nie chce grać. Po tygodniu Harrison wrócił – wymusił jednak zmianę studia Twickenham na bardziej „normalne” studio Apple.
Katalizatorem złych emocji była Yoko, która nie dość, że brała udział w sesjach, to jeszcze praktycznie uzależniła od siebie Lennona. Ale prawdziwym „złym duchem” był nowozatrudniony menager Alain Klein, który stosując metodę „dziel i rządź” nastawiał Johna przeciw Paulowi. Niestety jego rządy okazały się na dłuższą metę zabójcze dla zespołu. Doszło do tego, że gdy zwalniał z Apple długoletnich przyjaciół Beatlesów, ani Paul ani John nie mieli odwagi, by się temu przeciwstawić.
Nie pomogła nawet obecność klawiszowca Billy'ego Prestona. Paul liczył, że tak jak Clapton „uratował” w pewnym momencie rozpadający się zespół w 1968, tak Preston również „ostudzi” emocje.
Ale granie w takich warunkach miało swoje dobre strony: brak porządnego studia, zmuszał do grania bez dogrywek, tak jak „na żywo”. Nagraniami zajmował się producent Glyn Johns – trochę było niejasności o podział kompetencji z Martinem. Po blisko miesiącu prób i nagrań okazało się, że król jest nagi – nie za bardzo jest co prezentować. Zapowiadany koncert odwołano.
Mimo wszystko, na zakończenie zabawy, 30 stycznia, Beatlesi zagrali coś w rodzaju koncertu. Wyszli na dach budynku Apple i tam rozstawili sprzęt. Grali przez 42 minuty, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że była to publiczna próba.

Pod koniec muzykowania, na ulicy pojawili się przypadkowi słuchacze oraz policja, która bez przekonania próbowała zaprowadzić porządek, co można zobaczyć na filmie „Let It Be”. A tak na marginesie: koncert na dachu – ileż to kapel chciało mieć później podobny epizod w swojej karierze!
Góra urodziła mysz: 11 kwietnia, zamiast longplaya zdecydowano się wydać singiel „Get Back”/ „Don’t Let Me Down”. Wybrano najbardziej reprezentatywne kawałki z sesji. Poniżej wykonania z koncertu na dachu, na siglu słychać inne wersje, ale chyba lepiej poczuć powiew wiatru we włosach ☺.
A Get Back
BDon’t Let Me Down
|
 |
The Beatles - Get Back
The Beatles - Don't Let Me Down
Od bootlega do rekonstrukcji
Producent Glyn Johns dwa razy podchodził do złożenia jakiejś płyty z tego co zostało uwiecznione. Lennon dał nawet pomysł na okładkę wzorowaną na projekcie „Please Please Me” – te same schody w EMI tylko oni o parę lat starsi. A co miało być na płycie? Prawie to samo, co na oficjalnym, wydanym rok później, „Let It Be”. Lista utworów zawierała „Save The Last Dance For Me” (pochodzący z repertuaru zespołu Drifters) za to z improwizowanym wstępem, umownie zatytułowanym „Rocker” oraz „Teddy Boy”, które ostatecznie McCartney wziął na swoją pierwszą solową płytę.

One After 909
Rocker/Save The Last Dance
Don't Let Me Down
Dig A Pony
I've Got A Feeling
Get Back
For You Blue |
Teddy Boy
Two Of Us
Maggie May
Dig It
Let It Be
The Long And Winding Road
Get Back (Reprise) |
Pierwsza wersja „Get Back”
Powrót do korzeni, w jakimś sensie się udał: W repertuarze pojawiły się utwory o pochodzeniu bluesowym, w końcu słyszymy klasyczny rockowy skład perkusja+gitary uzupełniony klawiszami Prestona. Mimo to, jakość nagranego materiału nie powalała. Z czystym sumieniem można powiedzieć o czterech przebojach – są to singlowe „Get Back” i „Don't Let Me Down”, oraz nieco podniosłe songi Paula „Let It Be” i „The Long And Winding Road”. Reszta to wypełniacze. Niektóre o tak niepewnym poziomie jak „Maggie May”, „Dig It” czy sypiący się „Save The Last Dance”.
Za drugim podejściem Glyn Johns do składu dołączył, pochodzącą z 1968, „Across the Universe” i „I Me Mine”[1]. Ten zestaw też nie uzyskał akceptacji.
Taśmy musiały sobie jeszcze poczekać na Phila Spectora, o czym jeszcze napiszę. Przez lata „oryginalne” nagrania, bez spectorowskich nakładek, były dostępne na boolegach wydawanych pod szumnie brzmiącymi nazwami rodzaju „Get Back – The Glyn Johns Compilations”. Dopiero w roku 2003 McCartney doprowadził do powtórnego wydania tego materiału pod mało oryginalnym tytułem „Let It Be… Naked”.
Może narażę się fundamentalistycznym fanom, ale zdecydowanie wolę wersję „naked” od „spectorowskiej”. Zdecydowano się na umieszczeniu tam przyzwoicie brzmiących i dokończonych kawałków[2]. Utwory pozbawione nadmiaru pogłosu, orkiestr czy chórów stanowią sobą dość spójny przekaz. Słyszymy rzetelny zespół pop-rockowy wyraźnie odwołujący się do tradycji rocka. Nieprzekonanym polecam beznakładkowy „Across the Universe”, gdzie w końcu słychać i organy Martina i delikatnie brzęczący sitar George’a[3].
The Beatles - Across The Universe
[1] Nawiasem mówiąc John nie lubił tej piosenki, ze względu na charakter walca: Jesteśmy zespołem rock’n’rollowym! krzyczał na George’a będącego autorem utworu.
[2] Można dyskutować o doborze utworów. Gdybym to ja decydował o kształcie tej płyty dołożyłbym jedynie trzyminutową wiązankę „Rip It Up/Shake, Rattle And Roll/Blue Suede Shoes” – to zdaje się najlepiej „zachowany” cover z tych sesji, choć dostępny tylko na bootlegach.
[3] Utwór „Across the Universe” w ogóle ma ciekawą historię. Nagrany został na początku 1968. W 1969 wykorzystano go na płycie „No One's Gonna Change Our World”, z której dochód przeznaczono na WWF. W tej, prawie tytułowej piosence, Geoff Emerick oprócz dogrywek (wodne ptaszki i chórek złożony z fanek zespołu), nieco przyspieszył tempo. Na „Let It Be” Spector w 1970 spowolnił nagranie dokładając swoje chóry i orkiestrę. O ile ta ostatnia wersja podobała się Johnowi Spector wziął taśmę i zrobił cholernie dobrą robotę, to mi odpowiada ta pierwotna i skromniejsza.
Inne tematy w dziale Kultura