Zjadłem jajko. Wiem, nie należy. Jasne wytyczne, szczególnie te od najmądrzejszej sztucznej inteligencji mówią wyraźnie: tylko delikatne węglowodany. No to kartofla pardon ziemniaka też zjadłem. Kartofla czy ziemniaka? Kartofel to chyba po niemiecku, a teraz wszyscy są ogromnie patriotyczni, bo wiadomo.
Więc coś się skończyło. 42 dni. Jak było? Jak to przeżyłem? Jak tego doświadczyłem? Co mi to przyniosło?
Było bardzo spokojnie. Bez żadnych kryzysów. Bez ostrych zakrętów. Ot zezwyczajniał mi ten post. Podszedłem bardziej naukowo, mniej lirycznie, to codziennie się ważyłem i notowałem odczyty. To „studiowałem” sobie zagadnienia metabolizmu, czego owoce zapisałem i jeszcze zapiszę, bo materiału mi się nazbierało, a jak po prostu lubię rozumieć. Nie brać na wiarę, bo tak ktoś mówi, ale rozumieć, co z czego wynika, jakie są mechanizmy i tak dalej. Rozumienie to może największy dar ludzkości, to dzięki rozumieniu zmieniamy świat, może zmieniamy siebie. Czasem odnoszę wrażenie, że te władze, co nad nami, to chcą, żebyśmy nie rozumieli. Wręcz nic nie rozumieli albo tylko to co nam pozwolą, każą, a resztę mamy przyjmować posłusznie, pokornie, w przestrachu i przerażeniu, i z wyrazem szacunku dla podstawianych autorytetów, które fałszywymi i manipulacyjnymi słowami, pracami, zatruły rzeczywistość i świat rozumienia, tak, że nawet sztuczne inteligencje głupieją, bo to tylko system przetwarzania tego, co się do nich włoży, więc śmieci na wejściu to śmieci na wyjściu.
Dużo się ruszałem przez te 42 dni. Wszelkie pitolenia tych sztucznych inteligencji oparte o niewzruszone prawdy, prace „naukowe” i temu podobne, że drastyczne ograniczenie kaloryczności i pozbawienie tłuszczów oraz białek, zaś pozostanie na warzywkach powodować będzie… o matko ile one wyliczają, to bałamuctwa „aktualnej wiedzy lekarskiej”. Jak słyszę to określenie to w ogóle prawie gęsiej skórki dostaję, zwłaszcza jak kojarzę sobie profesora najwyższego, jak p….dolił, że zaszczepiony nie zaraża. I co? I pstro. Wszyscy profesorzy – dobra, nie wszyscy, ale znakomita większość – są kupieni. Do samych jaj. I śpiewają tak, jak im zagra wesoła kapela „Dolar i Euro”. Nie ma zmiłuj. Z lekarzami jeszcze gorzej. To, co się w ich gronie wyprawia, to już poza słowami. Nie zrozumcie mnie źle, jest wielu fantastycznych lekarzy, którzy pracują z poświęceniem dla dobra swoich pacjentów. Ale to, że się zamknęli w tym czasie ciemnoty przed ludźmi i zza słuchawki cedzili te obrzydliwe porady, zamiast zbadać człowieka. Jak to ocenić? Po prostu. Dbali o swoje siedzenie.
Ale już dość. Nie chcę krytykować ani potępiać. Sam czysty za bardzo też nie jestem, to co się mam czepiać innych. Choć szkoda. Choć chciałby człowiek. A tam, sądy i lekarz ma wybór, albo będzie podobnie śpiewał „jak eksperci” i robił ludziom to co mu diabeł – w postaci szefa WHO – nakaże. Wtedy dostaje immunited od wszelkiej odpowiedzialności oraz pieniądze za wysługę. Albo postąpi zgodnie z własnym sumieniem, ale wtedy zostanie oskarżony i skaże go sąd lekarski, za brak pełnego posłuszeństwa wobec diabła, to jest pieniądza, to jest władzy, która wszystko może i za nic, przed nikim nie odpowiada.
Więc pozytywnie. Znam dobrych naukowców i dobrych lekarzy. A poza tym słońce, to otworzyłem na oścież i teraz wpada do pokoju pełnymi wiadrami. Właściwie to powinienem podziękować, może zawsze powinniśmy dziękować? Niekoniecznie słowami. Dziękować można milczeniem, skupieniem, zamknięciem oczu albo wytrwałym wysiłkiem nad czymś, co tego wysiłku jest warte. A może uśmiechem? Za często to się nie uśmiecham, więc to może też byłby jakiś sposób na to dziękowanie. Bo 42 dni utrzymałem ten dość ostry reżim. Bo byłem wytrwały. Bo spadła ta waga. Bo pasek – trzy dziurki ciaśniej. Jak daleko te dziurki? A bo to ważne. Może dziękować można za teraz. Za to, że to teraz – jest? Ale takie przedsięwzięcia jak 42 dni postu też potrzebują podziękowania, więc dziękuję. Tylko komu? Sobie? Marchewce? Sałacie? Komu? Nie za bardzo wiem. Może więc trochę sobie, może tym, co zamienili ze mną dobre słowo na ten temat. Może… no wiecie.
Jakimś wnioskiem z tego postu jest to, że warto być na drodze. Co to znaczy „na drodze”? A to znaczy w takim stanie, w który widzimy i możemy odczytać, że posuwamy się naprzód, że zmierzamy w konkretnym kierunku, do konkretnego celu. Zupełnie nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak strasznie to ważne. Dopiero długotrwałe stany zmierzania donikąd. Gdzie życie i nasza aktywność przestają mieć cel albo gdy nie wiemy, czy właśnie poszliśmy naprzód czy wcale nie, bo może do tyłu, takie stany i okresy sprawiają, że człowiek jest smutniejszy. Tego nie widać na początku, bo to jest bardzo głęboko, ale się to odczuwa. I co wtedy? Wtedy trzeba się „pocieszyć”. Zakąsić, wypić, doświadczyć – czegoś przyjemnego. Żeby zabić to wołanie dobiegające z głębi człowieka – „idziesz do nigdzie!”.
Więc post jest fajny, właśnie z tego powodu, że każdego dnia do przodu, że to można zmierzyć i tak dalej.
Tak zapoznając się z literaturą, badaniami, wnioskami, dochodzę do wniosku, że trudno sobie wyrobić jednoznaczne zdanie na jego temat. Ogromne jest nasycenie świata certyfikowanej wiedzy ostrzeżeniami, zagrożeniami, przestrogami przed takim postem. Ale świat który przez dziesiątki lat „leczył” cukrzyków typu drugiego insuliną jest… niewiarygodny. Stąd warto wiedzieć, ale i mieć „swój rozum”. Więc ja po prostu obserwuję organizm. Nie szaleję. Pierwsze posty 10 lat temu, były stosunkowo krótkie, zapoznawcze. Potem stopniowo dłużej. Bez szaleństw. Raz na rok. Dzisiaj 42 dni, to nie jest jakiś straszny problem. Spokojnie mógłbym przeciągnąć do 50, 60. Ale… przypomina mi się wtedy Draupadi z „Mahabharaty” hinduskiego eposu. Otóż jest to historia o trzech życzeniach, może znana z innych kręgów kulturowych. Draupadi dostała od króla propozycję spełnienia przez niego jej trzech życzeń. Wypowiedziała pierwsze dwa i król je spełnił. Gdy zapytał o trzecie, odpowiedziała „Wystarczy”. Jest to trochę zdumiewające przesłanie na temat roli umiaru, może powściągliwości. Więc niech już będzie 42 pomyślałem i wrzuciłem dwa jajka do wody. Drugie będzie na jutro. Oczywiście jak nie dostanę wzdęć, spięć, wstrętów i ogólnego szoku ustrojowego na widok tego, co się wylewa z internetu, co ludzie (dobrzy?) w nim prezentują i rozdają wszem i wobec.
Kartofla też zjadłem. To znaczy tak dwie trzecie kartofla. Dziś w programie na obiad, bo to wcześniej było śniadanie, jeszcze jeden mały kartofel. Dobra ziemniak. Dobra kartofel. Potem? Trochę tam sobie rozpisałem, żeby powoli. Całość tzw. wychodzenia z postu, chcę zakończyć kotletem schabowym. Matko jakie ja potrafię zrobić kotlety schabowe! Więc to będzie taki test albo znak, że to już koniec. Że już wszystko normalnie. Ale to… za parę tygodni. W tym pierwszym, spróbuję ziemniaki i jajka. W małych ilościach. Za czym tęsknię? Za wszystkim i za niczym. Może za słońcem, którego w czasie postu było bardzo dużo, jeździło się bez koszulki na rowerze, a teraz jakby mniej, jakby pochmurniej, że chłodniej – to jasne. Za potrawami szczególnie jakoś nie tęsknię, choć jeść uwielbiam.
Więc może wystarczy, o tym końcu postu. Dziękuję sobie, dziękuję wam, ktokolwiek to czytał czy skomentował, dziękuję światu, że istnieje. Może na krótką chwilę pomiędzy okresami wkurwu i niezadowolenia, pozwolę sobie być po prostu wdzięcznością. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, to znaczy temu, co mi się wydaje, że jest wszystkim, bo tak naprawdę, świat wdzięczności jest ogromniejszy od owego „wszystkiego” i wcale nie jest czułostkowy, ale rozumny, logiczny, przepiękny, silny, trwały i niezniszczalny. Ba… może jego podstawą i esencją nie jest wcale „materia”, ale myśl! Świadomość – cokolwiek by to miało znaczyć. A wtedy ta „wdzięczność” uniwersalna nie miałaby końca. Niosłaby się wszędzie, wszystko napełniając, tworząc, przesycając światłem, siłą, prawdą i mądrością? A może to wszystko nieprawda i trzeba tylko zjeść, za…. i zapomnieć?
Chyba wybieramy, może to nasze najbardziej ludzkie uzdolnienie, czy pościć, czy nie? Na co patrzeć, na co nie? Jaką opowieść o świecie i rzeczywistości wybrać, tą ciemną, która ma swoje obietnice, czy tą jaśniejszą, bardziej od nas wymagającą. Post to ten drugi wybór. Tak myślę. Wszystkim życzę, poszczenia, ale w miarę. Równowagi duchowej. Słońca, które żeby nie tylko na zewnątrz, ale gdzieś do wnętrza wtargnęło, wlało się, wpadło, zajaśniało całym swoim blaskiem. Do twojego wnętrza, do mojego wnętrza, do naszego. A wracając „na ziemię”, to jeszcze o poście Dąbrowskiej chcę napisać. Post, a hormony. Post, a mikriobiota. Post a mitochondria. Może napiszę, może nie. Przyszłość ma sporo innych wyzwań. Mierzymy się z nimi każdego dnia. Dokąd zmierzamy? Oto jest pytanie.
Poprzednie wpisy z tego postu:
Tycie i odchudzanie: mit stałej Podstawowej Przemiany Materii
Inne tematy w dziale Rozmaitości