Tomasz Siemieński Tomasz Siemieński
34
BLOG

O narodzie i o wspólnotach

Tomasz Siemieński Tomasz Siemieński Polityka Obserwuj notkę 12

Wystarczyło, że wyjechałem na kilka dni, a tu Wojciech Sadurski zainicjował w swoim blogu interesującą dyskusję na temat francuskiego pojęcia narodu i wspólnot. Z opóźnieniem pozwalam więc sobie na wtrącenie moich trzech groszy do tej debaty.

We Francji rzeczywiście słowo „communautarisme” czyli owa „wspólnotowość” funkcjonuje jako pojęcie pejoratywne, przynajmniej w kontekście życia społecznego i politycznego. Naród jest zbiorem pojedynczych obywateli, a nie zlepkiem wspólnot. Oczywiście nie oznacza to wcale negowania istnienia różnych wspólnot. Nie należą one jednak do sfery państwowej. Każdy człowiek należy do jakiejś wspólnoty, a nawet do kilku różnych wspólnot – lokalnej, etnicznej, religijnej, zawodowej, klasy społecznej i tak dalej. Ale w życiu publicznym każdy Francuz jest tylko obywatelem. A w zasadzie należałoby powiedzieć, że jest AŻ obywatelem, a nie TYLKO członkiem jakiejś wspólnoty.

Wbrew temu, co pisze Wojciech Sadurski, republika w pojęciu francuskim nie służy do tępienia lub prześladowania wspólnot. Może Pan spokojnie być w dalszym ciągu frankofilem, bo republika, wręcz przeciwnie, służy do zapewniania obywatelom „wolności, równości i braterstwa”. Wiem, że brzmi to bardzo sloganowo, ale na razie piszę o ideale, raczej powszechnie we Francji akceptowanym. Ideał jest konieczny. O tym, jak to wygląda w praktyce, a bywa różnie, napiszę na końcu.

Republika nie mogłaby zapewniać obywatelom równości, gdyby uznawała ich przynależność do rozmaitych wspólnot. Pozycja obywatela zależałaby wtedy bowiem w dużej mierze właśnie od jego wspólnoty, od jej siły przebicia, od jej liczebności, zamożności. Jeśli ludzie mają mieć jakąkolwiek szansę, by być równymi, muszą należeć do jednej tylko wspólnoty – w tym przypadku do wspólnoty Francuzów. A dopiero, gdy ludzie są równi, mogą być wolni. Ktoś, kto należy do „gorszej” wspólnoty (lub kasty) nie będzie nigdy wolny.

Res publica jest zresztą „rzeczą wspólną”, a nie rzeczami w liczbie mnogiej.

Dla Francuzów naród to ta jedyna wspólnota odpowiadająca całej republice, a nie jakiemuś jej podzbiorowi. Jest to więc jedyna wspólnota mająca prawdziwy, państwowy byt. Stąd utożsamianie narodu i republiki, mimo że ten pierwszy ma historię znacznie dłuższą od tej drugiej. Stąd też utożsamianie pojęcia narodowości i obywatelstwa. Pojęcie narodu nie jest we Francji pojęciem etnicznym (większość Francuzów to nie-Francuzi, jeśli cofniemy się zaledwie o parę pokoleń), ani rasowym. To jest zbiorowisko ludzi podzielających przynależność do owej „rzeczy wspólnej”, mówiących tym samym językiem, wyznających podobne wartości. Bycie Francuzem jest tu bardzo binarne – albo się nim jest, albo się nim nie jest. Nie można być trochę Francuzem. Dlatego też, wracając do pojęcia obywatelstwa, gdy ktoś otrzymuje obywatelstwo francuskie, mówi się tu o nim w sposób zupełnie naturalny, że staje się Francuzem. Używane na przykład w Polsce pojęcia „Algierczyk z paszportem francuskim” itp, brzmią w tym kontekście absurdalnie.

Gdy parę dni temu Le Pen docinał Sarkozy’emu, że jest pochodzenia węgierskiego, i jako imigrant nie powinien być prezydentem, zaprotestowali przeciwko temu nawet zagorzali przeciwnicy Sarkozy’ego z lewicy. We Francji, w przeciwieństwie na przykład do USA, ktoś kto otrzymał obywatelstwo francuskie, ma od razu wszystkie prawa związane z tym obywatelstwem, i teoretycznie może tego samego dnia startować w wyborach prezydenckich.

Te bardzo silne (i wymagające) pojęcia narodu, narodowości i obywatelstwa sprawiły, że przez długi czas różni przybysze asymilowali się w tym kraju, tworząc wspólnie tę złożoną wspólnotę.

Ośmielę się powiedzieć, że francuskie pojęcie narodu i republiki jest zadziwiająco nowoczesne, i że nienajgorzej przystaje do współczesnych wyzwań. Właśnie francuskie podejście de wspólnot sprawiło, że islamistom nie udało się wymusić akceptowania chust w szkołach. Że nie można sobie tu wyobrazić, by sąd powoływał się w wyroku na Koran, jak to się niedawno zdarzyło w Niemczech. Że raczej nie mogłoby powstać tu coś na kształt Londonistanu, gdzie najskrajniejsi islamiści działali i agitowali z ogromną swobodą. Albowiem pojęcie wspólnoty dotyczy również wspólnot religijnych. W szkole czy w sądzie nie jest się muzułmaninem, katolikiem, protestantem, tylko obywatelem, a raczej przyszłym obywatelem.

Tak źle w Polsce rozumiane pojęcie laickości, to jest właśnie ten prosty fakt, że w państwie nie ma czegoś takiego, jak wspólnoty religijne. Rolą państwa jest zapewnianie wolności wyznania, i Francuzi uważają, że nie można tej wolności zapewnić w państwie, które stawia jedną z religii ponad innymi.

Ludzie oczywiści w sposób naturalny tworzą pewne grupy, grupy te nie są we Francji gorzej traktowane niż w innych demokratycznych krajach. Miliony Francuzów mówi o sobie: jestem Bretończykiem, Korsykaninem, Hiszpanem, Portugalczykiem, Polakiem, bo każdy lubi mieć swoje korzenie, swoją osobistą historię. Ale jak przyjdzie co do czego, każdy z nich powie: jestem Francuzem. Powiedzmy prawie każdy...

Nie wszystko jest oczywiście różowe w tym niebiesko-biało-czerwonym kraju. Republika to nie jest pewien ustalony raz na rawsze stan rzeczy, ale raczej ciągła walka, walka właśnie o republikę. Niektórzy uważają, że właśnie teraz ten model dotarł do swego kresu, że francuska metoda upartego budowania tej jednej, republikańskiej wspólnoty nie poradzi sobie z aktualną falą imigracji. Z drugiej strony podobne, a często nawet większe napięcia towarzyszyły falom imigracji z Włoch czy z Polski. I wtedy też wielu mówiło, że to musi pęknąć. A przecież chyba jakoś się ta asymilacja udała.

Do niedawna - korespondent Polskiego Radia we Francji. A teraz - zapraszam do polskiego portalu Euronews: http://pl.euronews.com/ i do naszego fejsbuka: http://www.facebook.com/euronewspl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Polityka