Gdzieś w latach 1980-tych czytałem reportaż o ludziach, którzy częściowo wkład w swoje przyszłe domki wnoszą własną pracą. Trochę socjologizujący a trochę propagujący taką formę budownictwa spółdzielczego reportaż z rozłażącej się gospodarki. Jeden z bohaterów zwrócił moją uwagę jeszcze wtedy, zapamiętałem go zaś do dziś. Otóż mówił on, że jego marzeniem jest, jak już wreszcie będzie miał ten domek, by czytać w spokoju Stachurę, na którego nie ma czasu w tym całym zagonieniu między pracą na pełny etat i harówką na budowie.
Z wszystkich wypowiedzi o marzeniach, jakie mieli wtedy ci ludzie, ta zatrzymała moją uwagę. Żadnych pewno nie mam szans, by dowiedzieć się, czy po „realizacji inwestycji” ten obywatel zasiadał w spokoju do lektury Stachury, tym bardziej zaś – co mu ta lektura dała. To było już prawie 30 lat temu, Stachura był już wtedy uważany za passé , dobry dla buntowników minionej już „małej stabilizacji”.
Niedawno zaś natknąłem się na portalu pewnym na uwagę „kapuś Stachura”, ogłaszający tą uwagę, zapytany skąd to wie, odparł że gdzieś był artykuł, ale nieważne - był czy nie był ten artykuł, na czym oparty - po prostu: wiadomo, że „kapuś” jak najbardziej, inny dorzucił, że jak ktoś w latach 1970-tych publikował oficjalnie, jeździł po świecie, to coś musiało być. Tamta grupa temat załatwiła szybko i ostatecznie. Określić ze swojej perspektywy, wdeptać, nie dopuścić innego zdania – tak się dziś działa, pod szyldem wolnego słowa.
Rok ubiegły to 75-rocznica urodzin Edwarda Stachury, byłby dziś starszym panem, z tej przyczyny media trochę się zadumały nad jego osobą, życiem, pisaniem, wrażliwością. No, ale to przecież „mainstreamowe” media, obciach – panie - i zakłamanie, grupy oświeconych obywateli dawno im wskazują, że zasługują na marny koniec.
Też mógłbym swój ogarek rozjarzyć w tym oświeceniu przyśpieszonym, czasem o sąd wręcz kapturowy opartym, bez jakiegoś chociażby pozoru dania możliwości wypowiedzenia się przez osądzanego czy ludzi, którzy inaczej go widzą.
Dziękuję, nie skorzystam, zostaję ze swoją naiwnością, upartą tępotą. Zostałem przy swoich intuicjach i dalej zdarza mi się czytać Stachurę. Widzę go inaczej, niż grupy postępowych obywateli bardzo na radykalność, rewolucyjne tępienie nastawionych. Nie jest on dla mnie nudziarzem, który potem oszalał, dobrym dla dojrzewających panienek. Bezkompromisowość poglądów niektórych dojrzewających panienek – tak sądzę – jest tym najlepszym, co im się w życiu zdarzy.
Jest dla mnie Stachura człowiekiem cierpiącym z powodu swojej wrażliwości, którego wrażliwość ta wiodła, oj wiodła, aż zawiodła. To, co zostawił w piśmie, okupił przeżyciami wewnętrznymi. Pukać się w głowę, że wariat – łatwo, gdy się nie ma pojęcia jak realne potrafią być owe wewnętrzne przeżycia. Czytam kolejny raz „Pogodzić się ze światem” – notatki człowieka, któremu życie się rozpadło, właśnie od wewnątrz rozpadło. A on zbierać jeszcze próbuje, składać, poukładać, zrozumieć, czemu mu się tak stało:
„Czy to moja wina, że szukałem i szukam, że miotałem się i miotam, choć wyglądało, że znalazłem i nie mogę temu zaprzeczyć, ale wszystko zgubiłem. Czy to moja wina, że wraca do mnie łagodne buntownictwo.” („Pogodzić się ze światem”)
„Gdy wydałem Opowiadania, Się, Dużo ognia, zarobiłem dużo pieniędzy. Wszystkie pieniądze rozdałem. Wciskałem je delikatnie do rąk lub do kieszeni starych ludzi, których spotykałem po barach mlecznych, gdzie się żywiłem. Tak i jeszcze inaczej rozdałem prawie sto tysięcy złotych. Mówię o tym tylko po to, żeby móc postawić pytanie: czy to było normalne?” („Pogodzić się ze światem”)
I – w naiwności, której się nie wstydzę – sięgam po mini-opowiadanie z „Oto”, gdzie „jest pięknie; jest zmierzch i pada śnieg”, gdzie nic innego nie jest ważne, tylko to, że pada śnieg, że przyroda wokół. Słyszę już rechot wielkich i dzielnych ludzi, że takimi bzdurkami można epatować. Taki żałosny Tadzio jestem, że nadal zdarza mi się stawać w zdumieniu nad drobiazgami przyrody, postrzegam je jako ważniejsze, niż wszystkie zdarzenia, którymi wielki potok wiadomości codziennych huczy. Staję przed niezmiennością płatków śniegu, z których każdy inny. Nieodmiennie inny.
Wracam też do życzenia, którego Stachurze nie udało się w swoim życiu spełnić: przemienić w jasny nowy dzień najsmutniejszą noc. („Nie brooklyński most”) Nie bądźmy pewni, że noc smutna i ciemna nas nie dotknie. Krucha jest granica, ciemność i smutek depresji może doświadczyć każdego.
Ów bohater reportażu sprzed wielu lat, czy gdy zamieszkał już w domku, własną pracą częściowo „okupionym”, rzeczywiście sięgnął po „życiopisanie” Stachury? Czy zanurzył się w to bezkompromisowe pisanie, jak marzył, gdy nie miał na to czasu? Czy sięgamy po teksty ludzi, którzy siebie podarowali innym, zapłacili za to najwyższą cenę? Czy tylko – nie mogąc znieść, jacy byli czy są – szukamy w nich czegoś ułomnego, „nienormalnego”, czegoś co pozwoliłoby ich „zdemaskować”, bo przecież to musi się znaleźć, żeby z triumfem wręcz móc krzyknąć – wariat, kapuś, nie „nasz”.
Inne tematy w dziale Kultura