Pomieszkiwałem wtedy w kościelnej wieży. Solidnej, betonowej, zagospodarowanej na youth hostel. Wiedeń, Dritte Bezirk o ile pomnę, za kurtyną co jeszcze niedawno żelazną była.
Na dole kuchnia, wieczorami towarzystwo z różnych kątów globalnej wioski, pomieszane smaki potraw, przecinające się języki rozmów, familiarny rozgardiasz zachłyśnięcia wolnością i niewielkie fundusze, cuda w garnkach, fantazyjne fryzury, niedbały styl bycia, sabbaticals powolnego smakowania świata.
Staranne planowanie, co ze sobą znieść schodząc rano na spotkanie dnia, by nie odbywać niepotrzebnie mozolnej wspinaczki setką schodów z grubym okładem. Potem jazda na drugi koniec miasta, tramwaj (Nerven sparen Bim fahren), metro z przesiadaniem. Szybka Wiener Melange w bistrze u Meinla. Szacowne wnętrze instytutu, gabinet profesora. Humbug, profesor wyjechał, mam prawo sobie tam gospodarować przez parę tygodni, do wielkiej biblioteki na dole sięgać, z Tischnerem czasem zagadkowe ukłony wymieniać.
W niedzielę rano rozdzwoniły się dzwony wieży, beton cały drżał, huczało jak w silosie kanadyjskim, spać nie dali długo. Dobrze, bo inaczej pewno nie natknąłbym się na ten plakat: Don Cherry z zespołem, w klubie, za kilka dni.
Legenda unison granych z Ornette Colemanem jeszcze pod koniec lat 1950-tych, trąbka, która współtworzyła kształt jazzu, jaki miał nadejść i rozgrzać, jak przedtem potrafił to tylko be-bop. Wieczny wagabunda, włóczęga, obywatel świata. Kolory wielu kultur, Codona – trio z Naną Vasconcelosem i Collinem Walcottem z Oregon - gdzie prócz trąbki Cherry sięgnął po doussn’gouni, taką harfo-lutnię z pękatym pudłem rezonansowym, którą przywiózł gdzieś z Mali - chodziłem fizycznie po porannym jesiennie ciepłym Wiedniu ale byłem wśród tych dźwięków, jakimi pobrzmiewała pamięć – Art Deco, a może głównie El Corazon, duet wręcz ascetyczny, partnerem Ed Blackwell na bębnach, pulsy rytmów i żyłki melodii na wielobarwnym jesienią liściu.
Wydawało się, że wciągnął wielokulturowością Wiedeń, dopiero co zdarzyło mi się uczestniczyć w wieczorze z Kunst der Fuge, zaglądnąłem do mieszkania Beethovena, poprzednimi razy Breughla i trochę manierystów kontemplowałem w salach Kunsthistorisches Museum. Ale prawdziwe Multikulti, melanż jak na płycie wydanej przez A&M, wnosił dopiero ten ćwierć-krwi Indianin, głównie wszak z murzyńskimi korzeniami, świata obywatel.
Odtąd nic już nie było takie samo; odwiedziłem moich znajomych wiedeńczyków, wręcz zmusili do opuszczenia kościelnej wieży i zamieszkania nad nimi w wielkim mieszkaniu ciotki, które ona wykorzystywała tylko gdy premiery w Burgtheater ściągały ją nad Dunaj. Stateczny chwilowo mieszczanin, „burgher good and true”, odtąd chodziłem już po warzywa mijając tłumek turystów wystający pod Hundertwasser Haus, wieczorami sączyliśmy chianti, konwersując o produkcji szkła na wyspie Murano pod Wenecją, zmianach w post-zimnowojennej Europie, ozdobnikach skrzypcowej muzyki.
Koncert Dona Cherry: wejście pochodem na scenę z całym arsenałem ludowych instrumentów, kolorowe szaty, melonik, cały sztafaż kapłana free, a przy tym muzyka, jak to u niego, idąca pod skórą, niezależnie od jej koloru. I po chwili sztafaż kolorowych atrakcji ustępował zupełnie ekspresji, która docierała do człowieka, nieważne skąd pochodził, która omiatała pamięć indywidualną słuchających, każdego z osobna, budowała pomost łączący słuchających, łączyła kultury w drodze, człowiek wędrował za i z muzyką.
Potem jechaliśmy przed-północnym metrem, Afrykańczyk dumnie w malowniczym a barwnym stroju ze swych stron, z blondynką odzianą w biurowy wręcz kostium i prochowiec, no i wagabunda z peryferiów środkowej Europy. Zasłuchani w tę muzykę Dona Cherry, która umilkła już ze sceny, a nam nadal grała. Wiedeń połyskiwał jesiennym deszczem, wagony U-Bahn przesuwały się to pod ziemią, to wzdłuż szeregów mieszczańskich kamienic. Wybijałem w drodze powrotnej kroki na trotuarze koło pałacu księcia Razumowskiego, rosyjskiego ambasadora we Wiedniu, przyjaciela Haydna i Mozarta, co zamówił u Beethovena kwartety smyczkowe, od jego nazwiska do dziś zwane. A duch Dona Cherry – który niedługo po tym koncercie uwolnił się od ciała – pewnie nadal wygrywa w tym szacownym mieście swoje multi-kulti rumby, na co wspomniani wcale się nie obruszają.
Inne tematy w dziale Kultura