Zdarza się taki dzień, kiedy lato już dojrzałe, polowe prace na ukończeniu, zaś gospodarskie z letnich przechylają się ku jesiennym, ranki chłodne a rosiste, pogoda stabilna. Na polanie pachnie ciepłą skałą, żywicą i z lekka odrastającą trawą (drugiego pokosu – wiadomo – nie będzie). Łażę w portkach dziurawych, skóra już od dawna ze słońcem za pan brat.
Wtedy zdaje się mi przez chwilę, że miałem rację. Że te wszystkie postawy zmierzwione, jakie przyjmowałem, odwracanie się na pięcie, warg wydęcie na propozycje zgniłego kompromisu, drzwi zamknięcie, bo nic tam po mnie, pójście ścieżką zarośniętą z powodu rzadkiego używania, honorem uniesienie się, zimne ignorowanie - co tam jeszcze, wyliczanka długa - wszystkie decyzje, które ostatecznie przywiodły na polanę, były słuszne, choć często wymuszone a nierzadko boleśnie trudne.
Polana, pojmowana metaforycznie jako odejście kawał w bok, to przecie również konieczność. Gdy jedyną winą była wierność, uparte podążanie szlakiem nie samemu przecież obranym. Gdzieś fizycznie ten szlak musiał istnieć; iść, bo przecież nie kręcić się w kółko. Naprzód niesłychanie – ku polanie. Już bez imienia, do imienia przyczepić próbowano opaskę szaleńca; złośliwe dzieciaki ukradkiem rzepa na plecy rzucają, by się czepił, a potem rechoczą żwawo. Wiele polan, hal, piargów, skał, lasów, wierchów, dolin, potoków, pogód, jasnych i ciemnych dni. Skóra twardniała od niewygód marszu, czasem wspinaczki, liniała od nadmiernych dawek słońca, czerniała smagana wiatrem. Ciało kurczyło się od zimna, wzdragało po przemoczeniu kokonu ubrań.
Polana stała się w końcu rzeczywistym miejscem, za Tuładnie niejedną parę górskich butów człowiek schodził, a trafił na Totu; miejsce czeka, potrafi wezwać, nie tyle zauroczyć, co przywołać. Na wydeptanym progu drewnianej chałupki siada czasem nocą blues. Licha meta-fizyka miejsca, które przecież nie pępek świata, a zaledwie za czyimś zagonem kartofli, owsem przez jelenie kosztowanym, paroma lasami, cóż że mocno pod górę.
Wejście w tradycję outlaws, samo-wyjęcie się spod prawa. Co pociąga za sobą konsekwencje bycia wśród unikających z prawem kontaktów, z powodu z nim konfliktów.
Trafiają się wszak, jak wielkie placki kań na łące, paradoksy – odnajdywanie zamiast gubienia w czeluściach mgły i nocy; dziwne dni, kiedy nikt tu przypadkowy nie bywa, przymarznięte błoto taje w zabłąkanym słońcu późnej jesieni. Kiedy tych paru dziwaków, co tu tkwią z nadania dziedzicznego spotyka tych, co przywiodła ich mgła nie do zniesienia, spowijająca doły. Jakieś pajęczyny, rozsnute wręcz niemożebnie, nici łączące czego połączyć zda się nie można.
Na obiad dziś tylko ziemniaki z cebulą; podrapana i sterana od przedzierania się ku polanie terenówka odpoczywa, przecież do wożenia rodziny głównie służy. Z dołu czasami dudni monotonnie odrealnionym dźwiękiem wzmocniony bas, kolejne święto z estradowymi występami, dyskoteką, alkoholowym dopalaczem, karkówką i golonką. Napatrzyliśmy się już władzy lokalnej wszelkiej maści, próbującej – sprawdzonym sposobem - popularność na takich festynach budować. Pewno jeszcze ognie sztuczne zamówili, aby przyszły elektorat olśnić.
Tutaj, nie przyćmiony sztucznym światłem, firmament którego nie skopiuje żadne planetarium. Gdy ucichną wreszcie odgłosy z dołu, długo w noc grają świerszcze, a niebo drży od gwiazd urodzaju.
Staszek już prorokuje, jak co roku, że liście zaraz spadną, ziąb dziabnie. Opału szykuje, że dwie rosyjskie zimy by przetrzymał. Oj zdmuchnie nas któraś taka jesień, nieodwołalnie.
Miałem rację... gdzież podziała się ta maleńka muszla, w którą kiedyś wkładałem wszelkie racje, jakie mogłem mieć?
Inne tematy w dziale Rozmaitości