Takie miasteczko in the middle of nowhere, dojechać autobusem z Bristolu można było 2 razy w tygodniu, przy braku auta pozostawała inwencja autostopu. Główna atrakcja to czasowe pobyty królewskiej rodziny (shoot them, bastards, klął mało dosłownie i oryginalnie w przypływie dobrego humoru znajomy pół-Irlandczyk, a przecież lubimy Joyce’a, co potrafił takie przekleństwa w rapowy ciąg zamieniać: shoot him to bloody bits with a bang shotgun, bits man spattered walls all brass buttons). Wtedy ulice zaludniały się jakby Tour de France czy inny Milk Race miał przejeżdżać, gapie wymieniali dyskretne uwagi, czy Diana jeszcze z nim mieszka czy nie.
Sobotni wieczór w jednym z dwu chyba pubów miejscowych, Andy w skórzanej kurtce, był tu u siebie za bardzo i za długo. Andy, rocker w średnim wieku, nie w pełni taki jak z opisu Andersona – the old rocker wore his hair too long, wore his trouser cuffs too tight, unfashionable till the end, drank his ale too light.
Strong bitter wtedy sączyliśmy, wcale nie taki lekki czy jasny. Zdecydowanie zamawiał, wiedział co dobre. Niósł pewną ręką gorzkości pełne po brzeg szklanki od baru. Solidny jak jego skórzana kurtka. Bezkompromisowy, przekonany o swej wartości, wytrwały. Zdeterminowany, chciał nadal próbować, klecił jakąś kolejną kapelę, granie niezmiennie było wartością najwyższą.
Z pasją opowiadał, że w domu to mebli właściwie nie ma, tylko gitary i wzmacniacze. Jakieś legowisko z materaca gdzieś w kącie, równie tymczasowe jak związki z kobietami. Wszystko było tymczasowe, nawet średni cokolwiek odbiór muzyki, którą grał. Stała była jej wartość, czy może tylko wiara jaką Andy pokładał w tej wartości.
Wyspę od dziesięcioleci omywały fale muzycznych stylów, niektóre rozchodziły się - jak falki od rzuconych na wodę kamieni - szeroko po świecie. Andy ze swoim graniem po okolicznych klubach, pubach, małych salkach ciągle tkwił nie odkryty, grał za niewielkie gaże, więc nadal zmuszony do pracy, która go nie rajcowała. The bright lights tonight, nieodmiennie przekonany o swoim talencie i drodze wysoko, daleko, co jeszcze przed nim, co jeszcze czeka.
Teraz siedział rozluźniony po paru pintach, swobodniejszy od swojego nadal nieśmiałego brata, spokojny dystans przy dzieleniu się ostatnimi plotkami, mocne klepnięcie w plecy, no stary...
Takim mógłby pozostać choćby Jimmy Page, gdyby nie pewien splot okoliczności. Pracowitość podobna Page’owej, staranne dbanie o dźwięk, efekt dla uszu. Może to przez te atomy, co nie pozwalały mu grzebać w starych bluesach, tylko szyć nowe, może do tekstów nie miał szczęścia, może do perkusistów, do kobiet pewno mu drobnych szczęść nie brakowało, chwilowych.
Fakt, nie stać go było na Starship, prywatny odrzutowiec, ciąg ekstrawagancji i zupełnego braku skrępowania. Ciotki dewotki coś tam o nim na ulicach i po sklepach nadal plotły, nie wyplątał się z lokalności, uważał ją za swój atut.
Wyspa była zielona tego lata, ciepła. Simply Red czarował ją europejskim posmakiem soulu. Andy nadal wierzył w rocka, gryfy swoich gitar, własne riffy. Nie musiał nigdzie wypisywać, że punk’s not dead, przeżył ten styl cudów jednego akordu, przeżyje inne; hard rock, symphonic rock, glamour rock, Kraut rock, zwą jak zwą,jego rock wszak bez przymiotnika jest, mocny niczym korzenie ze Wschodnich Indii, będzie dobrze, mate, znowu gramy. Dogaszał papierosa, niedbałym gestem odgarniał włosy z czoła, wpinał się do „piecyka” i grał swoje. Choćby dla skromnych oklasków, łyka piwa w przerwie między setami. Zero frustracji, szeroki uśmiech, get it down ya, don’t be a wimp.
Inne tematy w dziale Rozmaitości