Nie jestem pilnym uczniem Linneusza. Katorga nazewnictwa, klasyfikacji: wymigiwałem się od niej na ile tylko się dało.
Kiedy przychodzi ta łaskawa pora – zawieszona jeszcze w ulatującym cieple nieuchronności – biorę je do rąk bezimienne. Patrzę w żółcie i brązy plamiste, liszaje i narośla szpetne. Konwulsje zwinięć. Studiuję z bolesną pieczołowitością i bezskuteczną dociekliwością patologie zbielałych żyłek, niepotrzebny już układ życiodajny i życio-biorny.
Siedzę nieruchomo w złudnym cieple październikowego słońca, wstrzymuję oddech na dźwięk ich spadania. Powietrze jest gęste, bez wiatru. Słychać nawet cichy szum, gdy przez nie się przedzierają, przyciągnięte ciążeniem globu.
Drobna cichość, stopy końca obute w miękkie mokasyny.
Coroczne przewrotne mimesis naszej nieuchronnej podróży. Memento w teatrum przyrody
Inne tematy w dziale Rozmaitości