Autobus w lepkie ciepłe letnie południe, jeden z trzech na dzień, mimo to prawie pusty. Sunął niemrawo od miasteczka, wiozłem sprawy załatwione i nie, prowiantu na kilka dni, jak kiedyś. Dojechałem jako jedyny na końcowy przy leśniczówce.
Siedział pod tablicą leśnego kompleksu promocyjnego. Miał tę przewagę, że widział mnie w blasku, ja zaś pod słońce ledwo kontur jego. Dostawał od losu takie sekundy przewag, bezbłędnie je wykorzystywał. Oczy zawsze miał bystre, czujne, wypatrywał okazji.
- No, cześć, mordo mordorska, piwo postawisz?
Jak się jest robotnikiem leśnym tyle lat, sześcioro dzieci na garnuszku, to się w końcu coś od życia, czytaj innych, należy. Słabość miałem niewielką do niego, odkąd wyznał, że zna moje miasto, bo za coś tam przesiedział trochę w jego więzieniu. Postać niewielka i przykurczona, cera koloru papierosowego dymu.
Po leśniczynę poszedłem, w polu była, przybytek piwny otworzyła. Pokazywał mi nogę, przy zrywce nieszczęście, przygniotło. Myliły się mu już miesiące z latami, ta wielka męka szpitalnego wyciągu i groźby amputacji. Siwiutka była, jak jego zlepione potem włosy.
- Wiesz, i ten doktor, pojechali my do niego, wziął mnie do swojego szpitala, i patrz, chodzę, nawet tańcować poradzę.
Zdjął gumowca, wpatrywał się z nadzieją w wychudzoną kończynę, nosiła go wiernie po lasach przez tyle pór roku. Konie zmieniał, nieodmiennie na nie klął, a one z potoku qurw wyłuskiwały znaczące komunikaty. Poorane czasem ciało ciągle było, ów pojazd i pociąg co go kulał przez życie. I tego kulasa prawie by stracił.
Od czasu, gdy kupił tranzystor, siedząc w czerwcu na hali z owcami nasłuchiwał wieści ze świata. Stąd ta ksywa, Izrael, wtedy wojna sześciodniowa na Bliskim Wschodzie była, a on dzielił się z innymi tym, co usłyszał, ciągle Izrael i Izrael, aż mu została. Ksywa ważniejsza niż imię i jak się kto „pisze”, wszyscy tak tu mają.
Oklął faceta w łaziku, co oferował mu flaszkę za reklamówkę grzybów, z jaką przy drodze przykucnął.
- Za stówę albo spierdalaj.
Żadne konwenanse, życie twarde jest, jak lód co ziemię na długo ścina. Jak drzewa, które zabijał, a truchła ich zwlekał wśród przekleństw, chłodów i ożywczego ciepła flaszek, parujących końskich grzbietów i papierosowego dymu. Rodziły się mu dzieci, potem rosły, brał je ze sobą do lasu, do sadzenia, palenia gałęzi, znajdywania okazji. Wiadomości dobrego i złego posiadł przeróżne, wiedział na przykład ten jak sprawić, by potrzebne mu drzewa szybko uschły.
[Wycięte w ramach akcji okaleczania bloga]... Strzemiennego, Izraelu, Janku. Tam się poznają na Tobie, zobaczą błyski, co miałeś w oczach.
Inne tematy w dziale Rozmaitości