Ursula idzie do NATO?

Rafał Woś Rafał Woś UE Obserwuj temat Obserwuj notkę 65
Gruchnęła wieść, jakoby Joe Biden widział Niemkę w roli szefowej Paktu Północnoatlantyckiego. W tym newsie może być całkiem spore ziarno prawdy.

Dlaczego von der Leyen i NATO?

Powodów ma być kilka. Wśród nich najważniejszy jest ponoć ten, że Niemka wyrobiła sobie w Bidenowskim Waszyngtonie bardzo dobrą reputację. Zwłaszcza po wybuchu wojny na Ukrainie. Dla polskiego odbiorcy takie zdanie może zdawać się w pierwszej chwili dość zaskakujące. A może nawet prowokacyjne.

Ale to nasze polskie subiektywne spojrzenie. Głównie z powodu trwającego konfliktu Warszawy z Brukselą. W szerszym planie 65-letnia pani „von der” uchodzi u nas - zupełnie słusznie - za ważną i wpływową przedstawicielkę niemieckich elit politycznych epoki „wiecznej kanclerzycy” Angeli Merkel. Takiej postaci trudno nie obciążyć współodpowiedzialnością za fiasko wschodniej i energetycznej polityki Berlina z minionego 15-lecia. No i jest jeszcze fakt, że von der Leyen była w latach 2013-2019 niemieckim ministrem obrony. A więc nadzorowała stałe zmniejszanie gotowości bojowej Bundeswehry. Było nie było armii, która powinna - przynajmniej teoretycznie - strzec wschodniej flanki NATO na wypadek konfliktu z Rosją. 


Paradoks Ursuli

Wszystkie te zarzuty to oczywiście prawda. I podnoszą je dziś bardzo chętnie na przykład media brytyjskie. Jednak amerykańskie supermocarstwo widzi tę całą sprawę jednak jeszcze zupełnie inaczej. Po drugiej stronie Atlantyku szefowa KE zapunktowała po Putinowskiej inwazji na Ukrainę. Okazała się bowiem dla administracji Bidena dużo bardziej spolegliwym sojusznikiem niż przypuszczano. Amerykanie od dłuższego już czasu obawiali się, że Rosji udało się założyć Zachodowi podwójnego Nelsona. I że ze strachu przed popsuciem relacji z Rosją (bo zależność energetyczna) Zachód nie będzie chciał uczestniczyć w żadnych antyrosyjskich sankcjach. Tak się jednak nie stało. Nakładane po 24 lutego 2022 roku kolejne generacje kar ekonomicznych na Rosję nie zawsze szły tak daleko jak by chcieli najwięksi radykałowie (w tym Polska). I zawsze były jakieś pół kroku za amerykańskimi. Ale jednak postępowały naprzód. A von der Leyen nigdy nie położyła się tu Rejtanem i nie mówiła Bidenowi, żeby się nie rządził. Zawsze w końcu dowoziła to, czego chciał Waszyngton.

Powstało nawet zjawisko, które Suzanne Lynch i Ilia Grindeff z „Politico” nazwali „paradoksem Ursuli”. Polegał on na tym, że w pewnym momencie von der Leyen stała się ona bardziej popularna w Stanach niż u siebie w Europie. Bo w domu nie wypaliło żadne z dużych zamierzeń von der Leyen. Nie dowiozła ani pakietu Fit For 55, ani nie odpaliła wielkiej inwestycyjnej stymulacji po pandemii. Ani nawet nie zdołała rozprawić się z krnąbrnymi populistami, którzy cały czas sypali jej piach w szprychy. Na Węgrzech rządzi dalej Orban. W Polsce nadal stery dzierżą Kaczyści. A do tego Włochy stracone na rzecz „prawicowych populistów”. Z punktu widzenia liberalnego euroestabliszmentu nie ma tu zbyt wielu powodów do zadowolenia.


Klasyczny spadochroniarz na czele KE

I tak dochodzimy do drugiego elementu tej historii. Czyli do pytania, kto będzie kierował Komisją Europejską po następnych wyborach do europarlamentu w roku 2024.

I znów patrząc wyłącznie z polskiej perspektywy takie siły jak Europejska Partia Ludowa (partia, która stoi za von der Leyen) czy szerzej „eurostebliszment” mogą się wydawać monolitem. Ale w rzeczywistości to zbyt duże uproszczenie. Od samego początku von der Leyen była w EPL traktowana jak klasyczny spadochroniarz. Przypomnieć trzeba, że - zgodnie z zasadą zwiększania pierwiastka demokratycznego w Unii - od roku 2014 największe bloki polityczne idą do eurowyborów ze swoim (nazwanym z niemiecka) „Spitzenkandidatem”. Czyli liderem, który - w wypadku zwycięstwa całego ugrupowania - zostanie szefem Komisji. Tyle, że von der Leyen nigdy nie była wcale taką kandydatką. Liderem miał być inny Niemiec - dobrze ostatnio znany w Polsce Manfred Weber. I faktycznie jego partia wygrała wybory roku 2019. Ale ostatecznie - w wyniku zakulisowych rozmów - Bawarczyk musiał ustąpić miejsca potomkini arystokratycznego rodu Albrechtów z Dolnej Saksonii (nazwisko „von der Leyen” Ursula Gertruda Albrecht ma po mężu).


Zmiana kursu wypchnie von der Leyen?

Oczywiście oficjalnie jest dziś tak, że to od von der Leyen zależy czy zechce pójść na czele EPL do następnych wyborów w maju 2024 roku. Wróble w Brukseli i Strasburgu ćwierkają jednak, że za tą decyzją stoi coś więcej niż tylko personalna wola lub jej brak. Sondaże pokazują, że największe partie europejskiego establishmentu cały czas tracą poparcie. To trend który utrzymuje się od lat. Jeszcze w 1999 EPL popierało 40 proc. a ich koalicjantów Socjalistów 30 proc. Europejskich wyborców. W ostatnich wyborach oba te bloki miały już 40 procent. Ale… w sumie. Jednocześnie cały czas w siłę rosną partie szeroko rozumianej populistycznej prawicy. Jak na razie te siły są rozsiane w kilku frakcjach europarlemantu. To pomaga w ich izolowaniu. Ale tendencje wyborcze ciągle działają na ich korzyść. Ostatnio nawet w takich bastionach europejskiego umiarkowania jak Niemcy (sukcesy AfD). Tik tak, tik tak słyszą partie takie jak EPL.

Aby nowa Komisja Europejska mogła zostać zatwierdzona przez europarlamentarną większość, trzeba będzie podjąć decyzje kierunkowe. Kontynuacja obecnego kursu - czyli EPL w sojuszu z Socjalistami i może Liberałami -  to jedna z opcji. Powtórna nominacja von der Leyen to byłby sygnał za takim kursem. Ale to nie wszystkim się to podoba. Nawet w EPL są też i tacy, co uważają, że trzeba bardziej otworzyć się na współpracę z tzw. populistami. W Polsce może to zabrzmieć dziwnie, ale takim politykiem jest - podobno - tak ostatnio u nas niepopularny Manfred Weber.

Także w Europie jest więc wielu ważnych polityków, którzy chętnie widzieliby panią „von der” przesuniętą na inne stanowisko. Choćby i do NATO.

Rafał Woś

Czytaj także:


Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka