"Sport stanowi wieczny zaczątek klasycznego kształtu życia: zmusza do odkrywania własnych możliwości i uczy je szanować. Podporządkowuje życie dyscyplinie." Krzysztof Tyszka-Dobrowolski "Żuawi nicości"
W dniach 22. i 23. sierpnia 2020 roku odbyły się w Lublinie jubileuszowe 30. Mistrzostwa Polski Masters w Lekkiej Atletyce. Zgromadziły największą w historii tych zawodów ilość uczestników, prawie pół tysiąca. Duch sportu zwyciężył, okazał się silniejszy od pandemicznych lęków. Z oczywistym zachowaniem wszelkich środków ostrożności - wszyscy przeżyli, nikt nie zachorował. Szczególne należą się wyrazy uznania organizatorom, zwłaszcza wobec - na szczęście nielicznych dziś - faktów zamykania stadionów i obiektów sportowych w niektórych polskich miejscowościach.
Parę tygodni temu pofolgowałem sobie trochę w marzeniach, widząc siebie, skaczącego o tyczce na wysokościach sięgających rekordu Polski (w kategorii 70+, oczywiście):
https://www.salon24.pl/u/1312eksa46/1065347,skaczacy-pod-sliwa
Rzeczywistość osadziła mnie w wymiarach bardziej realnych, ucząc (który to już raz?!) pokory. Zaliczyłem, co prawda, bez problemów trzy kolejne próby na 1.70, 1.80 i 1.90, z każdym skokiem sprawniej technicznie, więc widziałem już siebie fruwającego na wymarzonych wysokościach. Tymczasem, gdy poprzeczkę ustawiono na dwóch metrach stało się to, czego obawialiśmy się tej niedzieli wszyscy - znów zaczęło padać! Deszcz dokuczał nam od rana, dezorganizował zawody, podziurawił czasowy harmonogram konkurencji, niektóre opóźnił, inne przyspieszył. My, tyczkarze bardziej zaawansowani wiekiem (powyżej 65 lat) rozpoczęliśmy rywalizację z godzinnym opóźnieniem, gdy ulewa przeszła w lekką mżawkę. Ale kończyliśmy już w rzęsistym deszczu. Ręce ślizgały się po mokrej tyczce, oczy z trudem i w ostatniej chwili dostrzegały rynienkę, w której trzeba było zabić końcówkę tyczki. Moi koledzy poradzili sobie w tej niesprzyjającej sytuacji lepiej - podziwiałem i nie mam wątpliwości, że w normalnych warunkach będzie ich stać na wiele więcej. Co do siebie, takiej pewności już nie mam. Deszcz odsłonił wszystkie techniczne mankamenty nowicjusza - przede mną żmudna praca, zdyscyplinowane treningi.
W tym tkwi siła i wartość sportu. Miał rację Paul Valery, największy francuski poeta pierwszej połowy XX wieku i jednocześnie wielki moralny autorytet, gdy ponad 100 lat temu, w czasach przywracania Europie olimpijskich tradycji starożytnej Grecji, pisał: "Ze wszystkich zjawisk nowoczesności jeden tylko sport zasługuje na szacunek. Nie chodzi o ćwiczenia, które narzuca moda, o widowiska, które emocjonują społeczeństwa; sport to lekcja rygoru. Każdy sport, traktowany poważnie (podkreślenie moje), wymaga przezwyciężania słabości, surowości wobec siebie, wyrzeczeń i żelaznej dyscypliny" (s.220 - "Żuawi nicości").
W pewnym wieku, a dokładniej: w bardzo dojrzałym już wieku, sport jest traktowany szczególnie poważnie. Nie ma w nim miejsca na blichtr, sławę, pieniądze i widowiska. Jest przede wszystkim przezwyciężaniem słabości. Jest hołdem, który składamy tym, co nas wychowali w świętym przekonaniu, że "dyscyplina porządkuje życie".
Skok o tyczce to wyjątkowo trudna technicznie dyscyplina, a ja okazałem się dyletantem w najbardziej podstawowych sprawach. Nie wiedziałem na przykład o tym, że odległość dołka (w którym osadza się tyczkę) od poprzeczki reguluje się na życzenie każdego zawodnika w granicach 20-80 cm. Sądziłem, że to tyczkarz dostosowuje się do odległości stałej i niezmiennej, a nie odwrotnie. Więc i w tym się pogubiłem. Poprosiłem o 40 cm., potem zmieniłem na 30, wszystko było nie tak, coś mi nie pasowało. W moim ogródku wykopałem sobie dołek "na oko", intuicyjnie oceniając (nie w centymetrach) jego właściwe położenie. Po powrocie zmierzyłem - leżał i leży dalej 50 cm od pionowego rzutu poprzeczki - i to jest najlepiej dopasowana do mojej wagi, wzrostu i techniki odległość. Niezwykle ważna wiedza na najbliższe i dalsze zawody.
Przyjechałem do Lublina parę dni wcześniej i umożliwiono mi dwa dni przed Mistrzostwami przeprowadzić trening na prawdziwej skoczni. Pierwszy raz w życiu zmierzyłem się z zupełnie odmiennymi warunkami niż te, urządzone domowym sposobem. Ponad godzinę ćwiczyłem różne warianty rozbiegu, właściwą jego odległość, której nie mam u siebie, ale przede wszystkim oswajałem się z lękiem. Ze zwyczajnym strachem - w warunkach stadionowych skok o tyczce nie jest już rekreacyjną zabawą w ogródku. Upadek, odpadnięcie od tyczki, co przecież debiutantowi w tej konkurencji zdarza się co chwila, w najlepszym przypadku może się skończyć bolesnym stłuczeniem. U siebie odpadałem na równą i miękką murawę, tutaj, na skoczni olimpijskiej, straszyła metalowa rynna, do której "nieudacznik" musiałby ześlizgnąć się z materaca i wpaść w... brrr - lepiej o tym nie myśleć. Po kilkunastu ostrożnych z początku, potem coraz odważniejszych skokach strach minął i wiedziałem, że mogę stanąć do konkursu. Bez tego treningu cała moja eskapada z Wrocławia do Lublina, z kilkumetrową tyczką w samochodzie, wystającą znacznie z niedomkniętego bagażnika i powiewającą na końcu czerwoną kokardą, byłaby kompromitującym nieporozumieniem. A tak, mogłem konkurs zaliczyć, a nawet, mimo ostatniego miejsca, stanąć na podium. Ostateczna klasyfikacja: skok o tyczce M70+ 1 - Adam Herzog 2.10; 2 - Zygmunt Michalski - 2.00; 3 - Aleksander Chłopek - 1.90
Komentarze