Kóltoora – zbędna czy niezbędna ? Tak sobie myślimy, że najlepsza sondażownia a uczciwa na ambergoldbank pokazałaby rezultat w granicach 50/50. Prawie osiem lat bujamy się na Wyspie. Więc cóś zobaczyliśmy. Nie będziemy silić się na porównania Anglików z Polakami, bo to już ktoś zrobił. Kto ? Pan Melchior Wańkowicz. Podróżując w roku bodaj 1938 po Wielkiej Brytanii, rzekł był, że zapóźnienie cywilizacyjne Polski, w stosunku do Zjednoczonego Królestwa, to bagatela co najmniej 100 lat ! I tak jest do dziś.
Co z tego, że uśmiechają się do nas na ulicy. Ludzie zupełnie obcy. Co z tego, że pan kierowca w autobusie, kiedy wchodzimy do środka, mówi nam: dzień dobry. Co z tego, że na grzecznościowo rzucone pod naszym adresem: how are you ?, nauczyliśmy się broń boże nie wtajemniczać tubylca w nasze aktualne samopoczucie, bo zaraz ucieknie, a na pewno nie będzie słuchał.
To też jest jakaś metoda. Zadając grzecznościowe pytanie: jak się czujesz, średnio zaznajomniony Angol nie będzie wsłuchiwać się w nasze radości, pod tytułem znaczna wygrana w totolotka. Czy utyskiwań o wyrwanej, w wyniku nie sprzyjającego splotu okoliczności, wizerunkowego elementu naszej męskości, pozostałością której jako dowód, że nie ściemniamy, wymachujemy niczym parasolką na deptaku w Ciechocinku w słonecznym skwarze eliminującym nawet myślenie o przelotnym deszczyku.
Ale, ale… Jeśli kogoś poznamy lepiej, bliżej, bagatela minimum rok, to wpierw powie nam standardowo: okej, po czym rozglądnie się dookoła i doda, że tak naprawdę, to świat jest całkiem do dupy. Z uwzględnieniem jego osobistego kaca, kłótliwej żony i wymagajacej ekscesów seksualnych koleżanki z pracy.
Na pewno współcześni Angole przegonili Polaków w porządkach kolejkowych. Wszędzie. W sklepie. Przed autobusem. W urzędzie. Stoją karnie jak barany przed Świętami Wielkiej Nocy i żaden nawet nie mrygnie.
Nie to co u nas ? Wrzody pod pachami i byle do przodu.
Oprócz tego, że kilka dni w tygodniu trzymam się fortepianu, w niewielkim ale za to starym jak Tutenchammon hotelu, to jako rodowity Polak pomagam żonie w zajęciach bardziej oddalonych od jazzu czy choćby klasyki.
Tu anegdota. Ciekawski Angol wywiedział się od personelu, żem Polak. Dwie godziny czynił podchody, aż wreszcie nie wytrzymał cisnienia podretuszowanego C2H5OH i podbiegł do fortepianu.
Wykrzyczał, gdyż jego stolik z angolskim towarzystwem był dość oddalony od miejsca akcji:
Jak pan jest Polakiem to powinien mi pan zagrać Chopina … !
Przekora znów zwyciężyła, bo też wykrzyczałem:
A może być Beethoven ?
Nie ! Nie ! Pan musi zagrać Chopina ! Bo pan jest Polakiem …!
Argumentacja nawet nie do końca angielska ale dziwna i swojsko brzmiąca zarazem.
Zagrałem. Kiedy wychodził, podszedł do fortepianu podał rękę i coś mgliście przepraszał. Ale słuchałem nie fanatycznie.
Do pomocy żonie się nawracając. Która to nasza koleżanka małżonka wyłapała pół etatu w housekeepingu a ja drugie pół na nieśmiertelnym hotelowo angielsko londyńskim zmywaku. Historycznym i przysłowiowym dla Polaków, ale mówiąc kolokwialnie, akurat w tym miejscu „dupy nie urywa” gdyż jadą na gotowcach, tylko podgrzewanych. Zmywania nie za dużo. Chyba kiedy nastąpi splot świąteczny, weselny a nawet bywa, że fiuneralny.
Czyli oni, szefy kuchni i gastronomii nadają produktom tzw. temperaturę spożywczą. Z głęboko zmrożonej. Ze skutkiem smakowo doznaniowym, porównywalnym do zdechłego Azorka. Kilka lat wstecz pływaliśmy na ameryka(n)skich pasażerach. Jeśli nie zjadłem od razu, bo np. próba z orkiestrą przedłużyła się, to „pyszności” lądowały w którymś z Oceanów, w zależności od aktualnego miejsca statku na siatce. Geograficznej.
Ale jako rzekłem: pomagam.
I przez tę pomoc z podziwu wyjść nie mogę. Idąc na skróty. W jaki sposób Angole kiedyś zdołali podbić pół świata ? Są fajni ludzie. Choć niewielu takich spotkałem. Może pech. Może siedząc za klawiaturą nie fanatycznie strojących instrumentów nie dane mi było poznać więcej tych bardziej fajowskich.
Bo w strukturze prac najniżej opłacanych i z gatunku najpodlejszych napotykamy z żoną typowego, powielającego się u obojgu płci, angielskiego lenia z przydomkiem "doskonały". Czyli leń, lenia leniem pogania, bez warunków wstępnych. Gdybyśmy na ten czas rzucili przykłady, to nasz kompiuter marki Dell, padłby w przedbiegach. Z wysiłku.
W kraju naszym, gdzie nikt nie potrafi choćby odburczeć ormowskim popaprańcom, z uwzględnieniem "charyzmatycznego" lidera dla którego w jakiś sposób, sekundowa przemiana stanu skupienia najważniejszych Ludzi w państwie, stanowi paliwo wyprowadania zdezorientowanych a czesto nikczemnych elektoratów w obronie "demokracji" lub nie nadającego się do obrony "Bolka", czy natępnego intelektualnego debila wyjeżdżającego z"tupolewem" i "oponką" jako wyśmienitym żartem dla wyfiokowanej gawiedzi. Ale to jest tylko moja ocena kiepskich filmów i nędznych skeczów w dorobku zawodowym "konferansjera".
Nawracając się do pracy. W Angolii i angolczycy opierają swój świat o lenia i następnego lenia i leniów tzw. niereformowalnych. Przykład prozaiczny. Ktoś pieprznie na środku kuchni karton wielkości telewizora i w sumie młodzi ludzie, jak jeden mąż, wszyscy, będą omijać przeszkodę, ze wzrokiem utkwionym w ekranie telefonii komórkowej, czy jak dziś te modele nazywają się, bo my nie wiemy.
Ze trzy lata temu z braku tradycyjnych wciśnięto nam dotykowe. Oba ze żonom naszą płakaliśmy jak bobry, że nie dali nam tych staroświeckich. A mus był by brać bo wcześniej podpisaliśmy abonament.
I dalej.
Jeśli w ramach podziękowania za moją grę na fortepianie, zdarzało mi się cmoknąć w mankiet panią autochtonkę, to bez względu na wiek niewiasty, a małolatek nie całowałem, z jej piersi zawsze wyrywał się dziki śmiech, jakieś nieartykułowane gulgotanie, a nawet zwykłe zażenowanie. Przestaliśmy. Szlaban. Jeśli dziś podają nam rękę, to wyciskamy niczym, nie urażając traktorzysta i nawracamy się do pełnienia obowiązków służbowych.
Od początku pobytu w Anglii mam auto. Zawsze otwieram drzwi kiedy jest ze mną żona. U nich tego nie ma. Widząc spojrzenia z gatunku ciekawskich, innych użytkowników parkingu, stenorowym głosem wyrzekłem do żony mej jedynej: pamiętaj, kiedy ja umrę, to już nikt nigdy na tym świecie nie otworzy drzwi do auta przed damą …
Po czym nie co ciszej dodałem z jadowitą satysfakcją: a tobie to już na pewno żadnych drzwi nikt nigdy nie otworzy…
Nie odzywała się przez co najmniej dwadzieścia mil.
Bywaliśmy w wielu angielskiej domach, wiało lodówką. Bywaliśmy na dżamprezach mieszkaniowych i ogrodowych też wiało chłodem. Nawet myśleliśmy, że to przez naszą obecność, jako pasożyta, zabierającego zajęcie tubylcom. Ale nie. Oni tak mają. My Polacy mamy serca na wierzchu. A oni jakby pochowane. Po kieszeniach ? Czy cóś ?
I chitre jakie są. Nie dadzą mi zarobić w poniedziałek, bo w tzw. martwym okresie listopadów czy innych lutych, wiadomo, że nikt z ulicy specjalnie na kolację nie przyjdzie. Ale w piątek, sobotę of course ! Tłum i tłok. Kiedyś po trzech godzinach grzesznej konsumpcji opierającej się o starter, właściwą kolację i deser z kawą, wychodząc pewna korpulentna wyspiarko kobieta tak pierdyknęła w fortepian, że ten biedny zadrżał w posadach. I posłyszałem: a to pan gra ! A ja myślałam, że to radio, albo z kasety puszczają …
Finalizując. Zazdrościmy Anglikom spokoju, ładu, porządku a przede wszystkim wykrystalizowanej tożsamości narodowej. Na prawie każdym prywatnym domu, w ogrodzie powiewa flaga z narodowymi barwami. Każdy sklep ma tak samo. Ciuchy też z tym samym motywem. I to bez względu na wiek. Od brzdąca do seniora. I tak chodzą. Kiedy mieszkaliśmy w Southampton, na głównej ulicy, deptaku rozwijała się okresowo karuzela. I ona też była wypacykowana patriotycznie.
I może w tym tkwi kóltoorowy dystans pomiędzy krajem w którym mieszkam i pracuję a moją Ojczyzną ? W której, niestety, zamiast jedności opatulonej w narodowe barwy mamy Palikotów, Petrów i Schetynów. A trochę wcześniej to nawet było słońce. Ino się zmyło. Ale, ale może, może po świętach cóś się zmieni ? I tego się trzymajmy …
Inne tematy w dziale Polityka