Goma Afryka
Goma Afryka
Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka
256
BLOG

"Polski charakter" bohaterów

Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka Polityka Obserwuj notkę 1

POLSKIE PIEKŁO

http://patpozaire.free.fr/photogallery/avions-aeroports/airport-goma-nyiaragongo-27_12_04-michael-fabry_a.jpg

CZARNA DZIURO NIEPAMIĘCI I POGARDY

Sanacja pod sąd z wszystkimi konsekwencjami.

Pamiętamy wszyscy słynne "sławojki".

Wybudowano w latach 1921-36 mnóstwo szkół nawet 3 izbowe.

Ostatnio wrócił do nich poseł Myszkowski. Ale czy wie o czym mówi?

Wtedy w tamtych latach poważnym problemem były warunki sanitarne na wsiach w obiektach publicznych.

Sam pamiętam takie "slawojki" w mojej szkole podstawowej.

Przesypane chlorem chroniły przed epidemią chorób zakaźnych.

Czego doświadczył sam dr medycyny Sławoj Składkowski od premiera Sikorskiego ?

image

Ono totalnej obstrukcji. Czy kiedyś nim dojdzie do kolejnej tragedii narodowej jak te walki premier RP Donald Tusk - prezydent RP Lech Kaczyński w latach 2008-2010 spowodowały śmierć lub zaginięcie w niewyjaśnionych okolicznościach tylu wybitnych ludzi - obywateli Rzeczypospolitej.

Odnalazłem na mapach satelitarnych HUBERTA - Ił-18 ex-SP-FNC.

Odnaleziony "HUBERT" na lotnisku?

image

Lotnisko KALEMIE Republika Demokratyczna Kongo rok 2006

image

Natomiast "Hubert" Polnipponu, Ił-18D numer fabryczny 188010903, ze znakami

rejestracyjnymi Swazilandu 3D-SBZ, ex-SP-FNZ, ex-SP-FNC, ex-D-AOAT, ex-DDR-

STN, został zniszczony na ziemi ogniem broni pokładowej przez samolot

lotnictwa wojskowego Zimbabwe, na lotnisku polowym Kalemie, w Demokratycznej

Republice Kongo, prowincja Katanga, niedaleko od granicy Tanzanii, pozycja

29deg15minE, 5deg53minS, dnia 24 listopada 1998 roku.

Bezpośrednio przed atakiem samolotów Zimbabwe na lotnisko Kalemie, "Hubert",

przybyły Bóg raczy wiedzieć skąd, wyładował 96 żołnierzy rwandyjskich. Rwanda

wspierała wtedy rebeliantów zwalczajacych kongijski rząd prezydenta Laurenta

Kabili, zaś rządowi Kongo wsparcia wojskowego udzielały Zimbabwe, Angola i

Namibia. Uszkodzenia trafionego z działka 20mm Iła-18 nie nadawały się do

naprawy w warunkach polowych. Z "Huberta" wymontowano silniki na części

zamienne do innych Iljuszynów Wiktora Anatoliewicza; wrak do dzisiaj stoi

obok pasa startowego w Kalemie. Wszystko wskazuje na to, że w momencie

zniszczenia, samolot był nadal własnością Polonia Airways, w leasingu do Air

Cess.

image

Odnaleziony HUBERT Ił-18 POLNIPPON v-ce premiera Sekuły


image

image


Za Dariuszem Baliszewskim znawcą epoki Władysława Sikorskiego na uchodźctwie cytuję fragment pracy tego historyka.

https://historia.uwazamrze.pl/artykul/1149189/oskarzony-slawoj-skladkowski

Warszawa, sierpień 1939 r. W pierwszym rzędzie, od lewej: minister spraw wojskowych Tadeusz Kasprzycki, prezydent RP Ignacy Mościcki i premier Felicjan Sławoj Składkowski

image

DARIUSZ BALISZEWSKIData publikacji: 21.02.2019 r.Data aktualizacji: 05.06.2019 r.Nr wydania: 3/2019

Oskarżony Sławoj Składkowski

Czy rzeczywiście Felicjan Sławoj Składkowski, generał dywizji Wojska Polskiego, premier II RP, doktor medycyny i wolnomularz, „miał ambicję być jedynie sprawnym wykonawcą poleceń Piłsudskiego, a po jego śmierci – Mościckiego i Śmigłego-Rydza”?

Najwybitniejszy polski znawca dwudziestolecia międzywojennego Andrzej Garlicki pisał o premierze Sławoju Składkowskim: „Był bezmyślnym, tępym politykiem. Najgłupszym, najbardziej chyba ograniczonym z polityków Drugiej Rzeczypospolitej. Nic nie rozumiał z tragicznej sytuacji, w której przyszło mu działać. Był bezmyślny programowo. Miał ambicję być jedynie sprawnym wykonawcą poleceń Piłsudskiego, a po jego śmierci – Mościckiego i Śmigłego-Rydza. Świat dla Sławoja był prosty i nieskomplikowany. Na wszystko miał tylko jedną receptę: radosny optymizm”.

To jedna z delikatniejszych opinii, jakie o premierze Składkowskim zapisała surowa historia. „Wulgarny w zachowaniu się i w mowie – napisze o nim płk Marian Romeyko – wiecznie się spieszył, ruchy jego były szorstkie, nieopanowane, wzrok rozbiegany, którego nie potrafił zatrzymać na jednym miejscu czy osobie. Widział i słyszał jedynie to, co uprzednio zamierzał zobaczyć, czy usłyszeć… Umysł jego nie podlegał woli skupienia, zastanowienia się, przemyślenia. Wyniosły, zarozumiały, arbitralny i arogancki w stosunku do podwładnych”.

Cat-Mackiewicz wprost nazwie go „obłąkańcem”, „Piotrem Wielkim w klozetowej skali”, „komendanta Piłsudskiego wachmistrzem Soroką”, wreszcie w Paryżu w 1940 r. publicznie na łamach prasy oskarży go o kradzież w Rumunii polskiego złota. „A poza tym był to zresztą dobry człowiek, dobry żołnierz, dobry Polak – napisze. – Zwichnęli mu umysł, pozbawili poczucia uczciwości żołnierskiej, ci, co zrobili go premierem, wyrządzając mu tym największą osobistą krzywdę”.

Winny klęski wrześniowej?

Nie ma chyba w całej polskiej historii drugiego podobnego przypadku publicznego oskarżenia i w istocie skazania na niesławę i utratę dobrego imienia człowieka, polityka, bez choćby wysłuchania drugiej strony, bez choćby pobieżnej oceny wszystkich dokumentów, faktów i okoliczności. Dla Polski i Polaków miał Składkowski pozostać na zawsze winnym nieprzygotowania kraju do wojny, winnym klęski wrześniowej, winnym śmierci setek tysięcy ludzi. I, prawdę mówiąc, nikt lub prawie nikt do dzisiaj nie odważył się stanąć w jego obronie. Lecz oto wydarzyła się rzecz niepojęta i zupełnie nieoczekiwana. Ten rzekomo bezmyślny, nieinteligentny, niczego nierozumiejący Składkowski po wojnie, aby mieć z czego żyć, zaczął pisać felietony i eseje, które publikował w prasie w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i we Francji. Felietony o Polsce w dwudziestoleciu, o życiu codziennym, o problemach politycznych, o sprawach i bolączkach społecznych, o miłości i śmierci. Tak powstały „Kwiatuszki administracyjne i inne” i „Nie ostatnie słowo oskarżonego”, książki, w których Sławoj zapisuje całą prawdę o sobie, swojej służbie i swojej pracy, swoich troskach i swoich radościach. I oto ten rzekomy tępak, ćwierćinteligent, bezmyślny i ograniczony, najgłupszy premier w całych polskich dziejach w swej publicystyce przedstawił się Polsce i światu jako znakomity pisarz, wspaniale głęboki umysł, mądry, wnikliwy, wrażliwy człowiek. Nagle okazało się, że nie miał w sobie nic z tępego zupaka, że był z wykształcenia lekarzem, chirurgiem i to chirurgiem z własną, bogatą praktyką. Poszedł do Legionów, by walczyć o Polskę. I tak na zawsze został żołnierzem.

Być może najbliższy prawdy o Sławoju był prof. Adam Krzyżanowski, gdy w swych „Dziejach Polski” zapisał, że: „Sławoj Składkowski był człowiekiem szczęśliwym. Zaciągnął się do Legionów. Czuł się stale żołnierzem powołanym li tylko do wykonywania rozkazów wydawanych przez przełożonych, którzy za niego myśleli i kierowali jego postępowaniem. Nie żarła go ambicja wpływania na tok wypadków. Wystarczyło mu być posłusznym komendantowi Legionów, a po jego śmierci następcy”. Zarzucano mu, że nie przygotował kraju do wojny, że w ogóle nie przewidział zbliżającej się katastrofy. Zapomniano przy tym, że Składkowski na mocy politycznej umowy był całkowicie ograniczony w roli premiera. Za politykę zagraniczną odpowiadał płk Józef Beck, za wojsko i sprawy związane z obronnością kraju i przygotowaniami do wojny – marszałek Śmigły-Rydz, a za gospodarkę i skarb – prezydent Mościcki i wicepremier Kwiatkowski. Uprawnienia Składkowskiego dotyczyły wyłącznie administracji i podniesienia stanu sanitarnego kraju. I nikt do dzisiaj nie powiedział głośno, że przecież to nie on rządził, nie on podejmował decyzje i nawet nie on je wykonywał.

I choć tylko formalnie był premierem, to po wojnie, gdy Beck, Śmigły i Mościcki już nie żyli, wypowiadał się w swej publicystyce jak najprawdziwszy premier, także w ich imieniu, przypominając, że w 1939 r. budżet samego miasta Berlina był większy niż budżet całej Polski. Przypominał, że nakłady na wojsko i przygotowania kraju do wojny w ostatnich latach sięgały, a nawet przekraczały 50 proc. całego budżetu Polski. Żadne inne państwo w Europie i na świecie nie zdobyło się w obliczu zbliżającej się wojny na podobne do naszych wyrzeczenia i ofiary. Przypominał, jak bardzo zostaliśmy oszukani przez sojuszników, którzy we wrześniu nie udzielili nam najmniejszej pomocy, a zamiast bomb. Wreszcie przypominał, że w dniu 17 września, w którym zgodnie z podpisanymi umowami miał ruszyć na Niemcy francusko-brytyjski front zachodni, na Polskę ruszył sowiecki front wschodni, odbierając Polakom ostatnią nadzieję zwycięstwa. Nic jednak w tej tragicznej historii, pisał, nie upoważnia nikogo do nazywania ówczesnego polskiego rządu, rządem klęski narodowej, jak to czynił w Paryżu nowy premier i Wódz Naczelny gen. Władysław Sikorski.

Pięciokrotna odmowa Sikorskiego

W Rumunii, w kilka tygodni po dymisji rządu i wiadomości, iż Wodzem Naczelnym został mianowany gen. Władysław Sikorski – gen. Sławoj Składkowski postanowił 30 września 1939 r., zgłosić się do wojska: „Do Pana Generała Władysława Sikorskiego Wodza Naczelnego i Ministra Spraw Wojskowych. Proszę Pana Generała o przyjęcie mię do czynnej służby wojskowej w każdym stopniu i funkcji, które Pan Generał uzna za stosowne. Jestem lekarzem chirurgiem i pragnę służyć żołnierzowi polskiemu”. W grudniu 1939 r. przyszła odpowiedź. „Paryż 30 listopada 1939 r. Tajne, przez ambasadę. Do Pana byłego Prezesa Rady Ministrów Felicjana Sławoja Składkowskiego, Băile Herculane. Otrzymałem Pańskie zgłoszenie do służby czynnej. Żąda Pan w swym podaniu rzeczy niemożliwej. Nie rozporządzam tak silną policją ani żandarmerią, by ochronić Pana od zniewag i zamachów, które spotkać Go muszą w każdym większym skupieniu polskim. Pan, Prezes Rządu odpowiedzialnego za bezprzykładny pogrom, jakiegośmy doznali, powinien zrozumieć, że jedno mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć. Minister Spraw Wojskowych i Wódz Naczelny Sikorski, generał dywizji”.

Dzisiaj historykom już wiadomo, że Sławoj czterokrotnie zwracał się do gen. Sikorskiego z prośbą o zgodę na powrót do czynnej służby w Wojsku Polskim i raz z prośbą o przeniesienie do armii brytyjskiej. I pięciokrotnie spotykał się z odmową. W październiku 1940 r., podczas swej ucieczki z Rumunii do Palestyny, poprzez konsulat w Istambule, zwrócił się z tą samą prośbą do Pana Prezydenta Władysława Raczkiewicza, „będącego najwyższym Autorytetem Państwa i Narodu”. Skutkiem tej depeszy było polecenie zameldowania się w Komendzie Ośrodka Zapasowego Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w Latrun w Palestynie. Tak oto z dniem 25 stycznia 1941 r. gen. Sławoj Składkowski otrzymał funkcję inspektora sanitarnego jednostek i instytucji Armii Polskiej na terenie Palestyny i wykonywał ją przez cztery miesiące, tak długo, jak długo nie dowiedział się o tym gen. Sikorski, który, dowiedziawszy się o służbie Sławoja, natychmiast przeniósł go do Stacji Zbornej dla Generałów w Tel Awiwie z uposażeniem II Grupy i z zaznaczeniem, że ma pozostać bez przydziału służbowego. Dla każdego, kto dzisiaj śledzi uważnie wydarzenia tzw. wojny polsko- polskiej i rozwój naszej polskiej mowy nienawiści, ta historia premiera Składkowskiego i generała Sikorskiego wydaje się niezwykle ważna i pouczająca. Tyle że był to dopiero jej początek.

Rozchodzone buty Sławoja

Historii wiadomo, że generał Składkowski przez całe życie prowadził dziennik. Pomijając już lata młodzieńcze, a następnie lata legionowe i pierwsze lata niepodległe, od 1926 do 1939 roku, kiedy pełnił liczne funkcje rządowe i wojskowe, zdołał zapisać 11 zeszytów codziennych notatek. Bezcennych zdarzeń i informacji. Niejednokrotnie najgłębiej tajnych. Tak mogły, na ich podstawie, powstawać głośne „Strzępy meldunków”, „Beniaminów” czy „Moja służba w Brygadzie”. Kiedy przyszło 17 września 1939 r. opuścić kraj, Sławoj walizkę z dziennikami zabrał do Rumunii. Wówczas nikt jeszcze nie przewidywał zatrzymania przez Rumunów polskiego rządu i jego internowania. I nikt nie przewidywał niemieckiej inwigilacji wokół polskich obozów i miejsc przetrzymywania internowanych. Widząc jednak niebezpieczeństwo przejęcia przez Niemców swoich dzienników, Sławoj postanowił je zniszczyć. Wraz z pomagającym mu gen. Jakubem Krzemińskim kilka zeszytów utopili w pobliskim jeziorze, resztę podarli i spuścili z wodą w hotelowych toaletach. Nikt już nie miał usłyszeć o pogrzebie dr Lewickiej, Sławoju i Wieniawie z bronią w kieszeni towarzyszących marszałkowi, który obawiał się podczas pogrzebu rosyjskiego zamachu. Nikt więcej nie miał się dowiedzieć, jak to Sławoj przebił wszystkich gości w Sulejówku, kupując Marszałkowi na imieniny ulubiony stolik do pasjansa, czy jak to już w Rumunii wspomagał kanistrami benzyny generała Sikorskiego, spieszącego do Paryża po władzę. Nikt też nie powinien już usłyszeć o woźnych w urzędach kierowanych przez, czy to ministra, czy to premiera Sławoja, którzy dziwnym trafem, bez względu na to, ilu ich by nie było, nosili zawsze ten sam numer obuwia. Przyczyna była prozaiczna: do ich obowiązków, trzymanych w najgłębszej tajemnicy, należało rozchadzanie przez miesiąc, dwa butów pana generała. Sławoj, który zniszczył sobie stopy w Legionach, nigdy nie zakładał nowych butów.

Historyk wie, że jeśli ktoś prowadził w swym życiu dziennik, to najpewniej ten nawyk zapisywania czy komentowania każdego dnia pozostaje w nim już na zawsze. Gdy więc w połowie lat 90. spotkałem się w Londynie z ostatnią żoną Sławoja, Jadwigą z Dołęga-Mostowiczów Składkowską, zacząłem od pytania o dzienniki Sławoja. Czy pisał dalej: w Turcji, w Palestynie, wreszcie w Londynie? A skąd Pan wie? – zapytała. – To przecież tajemnica. Naturalnie, że pisał. Ale ona ich nie czytała. Z prostego powodu: Sławoj pisał tak, że tego się nie da odczytać. Przekazała więc wszystko do Gąbina, skąd Sławoj pochodził, jedynego miejsca na świecie, gdzie stoi jego pomnik, istnieje poświęcona mu sala muzealna i gdzie jego pamięć jest zawsze żywa. Ale oczywiście wiedziała, o czym pisał. Jakże miała nie wiedzieć, skoro stali się sobie bliscy jeszcze w Palestynie. Ona była nauczycielką, wicedyrektorką liceum w Lidzie. W 1940 r. Sowieci skazali ją na 5 lat więzienia i wywieźli podobnie jak dziesiątki tysięcy innych Polaków do łagru. Po tzw. amnestii wraz z wojskiem Andersa trafiła do Iraku i dalej do Palestyny. Tu uczyła chłopców w korpusie kadetów.

List do prezydenta Roosevelta

Czego nie mogła wiedzieć, bo o tym nikt nie wiedział, Sławoj miał w tym korpusie kadetów dwóch synów. Czego nie mogła wiedzieć, Sławoj jeszcze przed wojną stracił jedynego syna z pierwszego małżeństwa, Miłosza, który zmarł po wyrwaniu zęba. Z drugą więc żoną, Francuzką Germine Coillot, którą nazywał Minon, adoptowali w sumie czworo dzieci, w tym Radka, syna Tomiły, zmarłej siostry Sławoja. Minon i Sławoj to byli wspaniali, bardzo dobrzy ludzie, robili dużo dobrego dla innych. Minon przyjechała z Francji do Palestyny, by opiekować się mężem.

– Jak pan dotrze już do dzienników Sławoja, dowie się pan, że generał, który – jak wiadomo – był lekarzem, stwierdził u siebie któregoś dnia krwotoki, które wyraźnie wskazywały na obecność nowotworu w jelitach. Sam zdiagnozował chorobę i sam skierował się na natychmiastową operację. Rzecz w tym, że potrzebował na ten cel 100 dolarów. Zwrócił się więc z prośbą do Londynu i premiera Sikorskiego. Otrzymał odpowiedź, że od Polski nic mu się już nie należy...! Napisał więc do generała Andersa, czy mógłby mu pomóc. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi...

Wtedy powstał dokument polskiego wstydu, list do prezydenta Roosevelta: „Pisze do pana ostatni premier przedwojennego polskiego rządu. Człowiek, który pierwszy w Europie odważył się Niemcom powiedzieć >nie< i wydać swym rodakom rozkaz do walki na śmierć i życie... Dzisiaj ja sam prowadzę walkę o życie... Czy mógłby Pan, Panie Prezydencie, pożyczyć mi 100 dolarów na cel operacji. Zobowiązuję się słowem honoru oficera polskiego zwrócić Panu dług w trzy tygodnie po zakończeniu wojny...”. Prezydent Roosevelt natychmiast przekazał pieniądze dla polskiego premiera walczącego w Jerozolimie ze śmiertelną chorobą. Przekazał zresztą znacznie wyższą sumę, wykluczając zwrot pieniędzy i tylko prosząc o wiadomość o stanie zdrowia po operacji. Sławoj w swym nieznanym historii dzienniku nie zapisuje już żadnych szczegółów tej sprawy.

Ukochana Minon

– Jak pan dotrze do dzienników Sławoja, znajdzie pan masę szczegółów dotyczących Minon. Była osobą nieustającego skandalu – mówi Jadwiga Składkowska. – Pisano o niej: „Żermena Składkowska, Francuzka, umalowana, wiecznie rozwydrzona, otoczona zewsząd gawroszami ulicznymi, była pośmiewiskiem całej Warszawy”. Panie nie mogły jej darować, że złotą bransoletkę, którą dał jej Sławoj, nosiła nie na ręce, jak wszystkie przyzwoite kobiety, a na nodze, na kostce – zwyczajem arabskim. Pobrali się w czerwcu 1926 r., po rozwodzie Sławoja z pierwszą żoną. Kochali się prawdziwie i pięknie. Ona była zwariowana, a on wpatrzony w nią jak w obraz, wszystko jej wybaczał. Ona znała tylko kilka słów po polsku. Oficerowie robili sobie z niej żarty i nauczyli ją mówić „stul pysk”… I ona tak odezwała się do jakiegoś nie najmądrzejszego oficera. I czy Pan uwierzy: ten, obrażony do żywego, wyzwał Sławoja na pojedynek. Przyszedł się awanturować, a Sławoj spokojnie miał odpowiedzieć: niech pan mi kapitanie teraz nie przeszkadza, zabiję pana po południu. I powiedział to tak, że głupiec zobaczył chyba własną śmierć, bo znikł i nigdy więcej się nie pojawił.

W tym dzienniku zapisana jest też historia choroby i śmierci Minon w szpitalu w Tel Awiwie (zmarła na raka). Nawet w poważnych opracowaniach naukowych data jej śmierci pozostaje nieznana. Sławoj jednak przechowywał jej nekrolog wycięty z „Gazety Polskiej” z 12 października 1945 r.

„Bohater się znalazł”

– Wie pan, mówi w pewnym momencie pani Jadwiga, Sławoj jest w Polsce zupełnie nieznany. Czy ktoś wie, że we wrześniu 1939 r., w przeddzień opuszczenia kraju, pojechał do walczących oddziałów Dęba-Biernackiego, by dodać wojsku otuchy. Śmigły, gdy się o tym dowiedział, miał mu to bardzo za złe. No proszę, powiedział… bohater się znalazł. A czy ktoś wie, co on przeżywał w Rumunii, gdy w oficjalnej prasie ukazywały się informacje o jego przygotowywanym powrocie do kraju, gdzie rzekomo miał się podjąć utworzenia kolaboracyjnego rządu z Niemcami? Gdy w prasie paryskiej oskarżano go o kradzież polskiego złota, zrobiono z niego zdrajcę i złodzieja. A to i tak było niczym wobec tego, co miało go spotkać w Wielkiej Brytanii. Przyjechał tu w 1947 r. Pojawił się w Norfolku w obozie, gdzie w korpusie kadetów znajdowali się dwaj jego wychowankowie. I... nikt nie podał mu ręki. Nikt się do niego nie odezwał. Płk Jasiński z nieskrywaną pogardą posadził go tyłem do sali jadalnej, żeby nie psuł apetytu innym. Czy pan wie, że nie chcieli go wpuścić do Instytutu Piłsudskiego, że od spotkania z nim uchyliła się nawet marszałkowa Piłsudska. On we wrześniu 1939 r. zorganizował jej wyjazd na Litwę, by mogła przedostać się do Skandynawii, a stamtąd wygodnie samolotem do Londynu. Był najnieszczęśliwszym z ludzi. Nie wyznaczyli dla niego żadnej kwatery. Tak traktowano premiera Polski, generała. Postanowiłam mu pomóc. Tak naprawdę nie mogłam mu nie pomóc. Wynajęłam pokój na nieodległej plebanii, by mógł spać jak człowiek, w łóżku, w pościeli. Płaciłam ja, bo Sławoj nie miał żadnych pieniędzy.

Po kilku miesiącach takiego życia zwrócił się do generała Kopańskiego, na drodze służbowej, z prośbą o wyrażenie zgody na ślub ze mną. Ja o tym nic nie wiedziałam. I dopiero kiedy Kopański wyraził zgodę, Sławoj mi się oświadczył. Ślub wzięliśmy 25 czerwca 1948 r. Sławutku – zapytałam któregoś dnia – a gdyby Kopański nie wyraził zgody? – To bym się nie oświadczył – odpowiedział. – To jest wojsko, a ja jestem generałem i obowiązuje mnie regulamin... Chciałam powiedzieć, że nie jest już w wojsku i że nie obowiązuje go żaden regulamin, a już na pewno nie w sprawach miłości, ale zamilkłam, bo zrozumiałam, że on jednak całe życie był i będzie w wojsku.

Wie pan, nazywali go premierem od wychodków, a on się ani oburzał, ani protestował. On wiedział, że jego zarządzenia w sprawie owych wyśmiewanych wychodków, zwanych szyderczo na jego cześć „sławojkami”, znacząco poprawiły katastrofalny stan sanitarny kraju. On wiedział, był przecież lekarzem, jak dalece poprawiło się zdrowie społeczeństwa, tak jak wiedział, że jego decyzje w sprawie odnawiania domów, porządkowania dróg, burzenia płotów i wprowadzania siatkowych ogrodzeń, zakładania trawników, sadzenia drzew – wszystkie ośmieszane i krytykowane – jednak zmieniały wygląd przedmieść, dzielnic i ulic w całej niemal Polsce. Zmieniały na lepsze. Z Polakami – mówił – trzeba walczyć o swoje przekonania i wynikające z nich uczynki do ostatniego tchu. I tak walczył.

Sławoj zmarł 31 sierpnia 1962 r. o godzinie 10.20 wieczorem. Zawsze tak samo przechorowywał każdą zbliżającą się rocznicę wrześniową. Zawsze tego 31 sierpnia wzywałam lekarza. „Ja nie umrę”, mawiał. „Zobaczysz, ja polegnę we wrześniu”. Był głęboko wierzący. Przez 14 lat naszego małżeństwa każdego wieczoru odmawialiśmy: „Kto się w opiekę odda panu swemu...”. Jedną zwrotkę on, jedną ja. Teraz odmawiam obie. Pogrzeb odbył się 7 września, w piątek, a mimo że był to normalny dzień pracy, kościół przy Devonia Road był pełen ludzi. Siedziałam za trumną męża, zapłakana i zrozpaczona, gdy nagle poczułam, że ktoś mnie trąca w ramię. To był adiutant generała Andersa. – Czy może pani – zapytał szeptem – ustąpić miejsca, bo przyszedł sam pan generał? A to wielki zaszczyt dla rodziny… I wie pan – nie ustąpiłam. Pomyślałam, że mój mąż był na pewno znacznie większym generałem.

Czy pokonamy nienawiść w polskim domu

image


image


image

image

image


Solidarność, solidarność nigdy dosyć...

Qui Bono?

Zakorzeniony w historii Polski i Kresów Wschodnich. Przyjaciel ludzi, zwierząt i przyrody. Wiara i miłość do Boga i Człowieka. Autorytet Jan Paweł II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka