Andrew A. Michta Andrew A. Michta
1207
BLOG

Czy skąpcy mogą naprawić NATO?

Andrew A. Michta Andrew A. Michta Polityka Obserwuj notkę 18

Rosja anektuje Krym, napada zbrojnie na Ukrainę, grozi krajom bałtyckim, a w odpowiedzi NATO… tnie wydatki na obronę?

To, co Sojusz deklaruje i to, co w rzeczywistości robi, to dwie różne rzeczy. Przywódcy Stanów Zjednoczonych i krajów członkowskich NATO od dawna głośno potępiają poczynania Rosji na Ukrainie i raz po raz wzywają Putina, by zaprzestał prób zastraszania państw leżących na północno-wschodniej granicy Sojuszu. Wnioski dotyczące nienaruszalności tej granicy, którymi podzielili się niedawno ministrowie obrony państw NATO w Brukseli powinny brzmieć uspokajająco. Podczas swojego przemówienia 22 czerwca w Berlinie sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych Ash Carter słusznie zauważył, że „Rosja nie tylko bardzo aktywnie modernizuje swoje siły zbrojne, ale też ewidentnie szuka możliwości osłabienia NATO”.  Carter podkreślił, że, choć Ameryka nie dąży do konfliktu z Rosja, „będzie bronić swoich sojuszników w ramach zasad i porozumień międzynarodowych […] i przeciwdziałać rosyjskim próbom ponownego ustanowienia strefy wpływów czasów ZSSR”. W ten sposób utrzymał sens wypowiedzi, choć w nieco innym tonie, sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga, który stwierdził, że „Rosja nie stwarza bezpośredniego zagrożenia dla państw NATO, a nasz sojusz wojskowy wciąż ma nadzieję na poprawę wzajemnych stosunków”.

Podczas swojej wizyty w Norwegii Stoltenberg zapewniał, że „mamy do czynienia z większą nieprzewidywalnością, niepewnością i większym niepokojem […] ale nadal wierzę w to, że nie ma tu mowy o jakimkolwiek bezpośrednim zagrożeniu dla krajów NATO ze wschodu”. Z drugiej strony niemiecka minister obronyUrsula von der Leyen była mniej niż zwykle powściągliwa, gdy po ostatnich ćwiczeniach NATO w Polsce stwierdziła, że „niezwykle istotne jest pokazanie naszym sąsiadom, że staniemy w ich obronie”. Podobny wydźwięk ma deklarowana w całej Europie solidarność, choć bardziej słyszalna jest ona w krajach usytuowanych wzdłuż północno-wschodniej flanki NATO, takich jak Polska i kraje bałtyckie. Te właśnie państwa wielokrotnie już argumentowały potrzebę nie słownych zapewnień, ale rozmieszczenia na ich terytoriach stacjonujących na stałe oddziałów NATO. Taki krok uznają bowiem za najpewniejszego „odstraszacza” ewentualnych putinowskich zapędów do przekroczenia granic terytorialnych Sojuszu.

Ta „reasekuracyjna” retoryka została ostatnio wsparta licznymi, choć organizowanymi na małą skałę, ćwiczeniami sił natowskich. Przykładem mogą być niedawne ćwiczenia części oddziałów sił natychmiastowego reagowania w Polsce, tzw. „szpicy NATO”, złożonej z ok. 5000 żołnierzy ściągniętych z kilku krajów członkowskich. Kolejne ćwiczenia odbyły się w czerwcu z udziałem 15.000 żołnierzy z 19 państw natowskich. Następnie przewidziano ćwiczenia jesienne z udziałem oddziałów liczących kolejne 10.000 wojskowych. Dodatkowo Stany Zjednoczone rozważają rozmieszczenie ciężkiego sprzętu, w tym broni pancernej, wzdłuż północno-wschodniej granicy NATO w ramach wsparcia dla 5000 żołnierzy na wypadek konieczności wysłania ich w teren w trybie natychmiastowym. Brzmi to całkiem dobrze, przynajmniej na papierze i w ramach symbolicznego gestu.

Problem w tym, że na wszystkie powyższe działania trzeba spojrzeć w odpowiednim kontekście. I od razu rzuca się w oczy pierwsza rozbieżność pomiędzy w działaniach natowskich i rosyjskich: zakres działań lądowych. Amerykański kontyngent rozmieszczony na terytorium Polski i krajów bałtyckich w ramach ćwiczeń był po prostu mały. Dodatkowo towarzyszyła mu ograniczona liczbowo ilość sprzętu ciężkiego, samolotów i statków. Tymczasem ćwiczenia wojskowe w Rosji jasno pokazały, że Moskwy może postawić w stan gotowości od 30.000 do 100.000 personelu wojskowego w 48 do 72 godzi (Dla porównania: 48 godzin to czas potrzebny na zaledwie rozpoczęcie cyklu decyzyjnego NATO i to przy założeniu, że sytuacja kryzysowa nie wybuchnie w weekend, bo to mogłoby wydłużyć cały proces do 72 godzin).

Jeszcze ważniejsze jest pytanie o całościową wizję strategiczną NATO i zmieniającą się wewnętrzną dynamikę Sojuszu. Od czasu wybuchu wojny na Ukrainie NATO w sposób bezprecedensowy „rozmieniło się na drobne”, przy czym optyka bezpieczeństwa poszczególnych europejskich krajów członkowskich jest teraz przedmiotem debat w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej po zakończeniu Zimnej wojny. Kraje usytuowane wzdłuż północno- i południowo-wschodniej flanki NATO dużo bardziej – i zresztą słusznie – skupiają się na kwestii nakładów na obronę ale też coraz mniej (co też wydaje się zrozumiałe) koncentrują się na przyszłości Sojuszu. W Polsce, krajach bałtyckich i Rumunii przeszłość związana z sowiecką dominacją w regionie pozostaje bezpośrednim punktem odniesienia w myśleniu o obronie zbiorowej. Tym nowszym członkom NATO, bardziej narażonym na atak ze strony Rosji (hybrydowy, konwencjonalny, a nawet nuklearny) bardziej też zależy na umocnieniu natowskich gwarancji bezpieczeństwa poprzez powiązanie ich ze wsparciem obronnym ze strony USA. Dlatego starają się nawiązać z Waszyngtonem strategiczne relacje obronne, którymi może dziś poszczycić się jedynie kilka wybranych państw na świecie. Rosnące zaangażowanie Rosji w wojnę na Ukrainie przekształciło te relacje w szczegółowo dopracowaną współpracę pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a krajami sojuszniczymi leżącymi na europejskiej granicy NATO.

Z punktu widzenia największych graczy europejskich, czyli Francji, do pewnego stopnia Wielkiej Brytanii i, przede wszystkim, Niemiec, sprawa wygląda nieco inaczej. Dla nich bowiem myślenie o NATO definiuje bardziej ogólna wizja Sojuszu, którego podstawową wartością jest po prostu jego istnienie, będące ważniejsze od jego misji. Stąd kwestie obrony terytorialnej zachwalane teraz przez graniczne państwa NATO, to respektowane, ale raczej przyziemne zobowiązania w obliczu całokształtu relacji Europy z Rosją, ich biznesowych powiązań i kluczowego pytania o przyszłość normatywnego porządku Europy.

Wygląda na to, że przedstawiciele postmodernistycznej pod względem kulturowym, aczkolwiek merkantylnej z punktu widzenia gospodarki Europy nie widzą sprzeczności w uprawianiu twardej retoryki sprzeciwiającej się inwazji Rosji na Ukrainę, przy jednoczesnym braku chęci zaprowadzenia tam interwencji zbrojnej, a także kontynuowaniu negocjacji dotyczących stworzenia kolejnej odnogi Gazociągu Północnego oraz innych umów biznesowych. To „generalne” podejście NATO zaowocowało również coraz liczniejszymi rozłamami pomiędzy „starymi” i „nowymi” członkami Sojuszu, a w przypadku tych pierwszych dodatkowo źle podjętej decyzji dopuszczającej nowych członków „do swojego klubu”. Okazuje się bowiem, że w rezultacie cena, jaką kosztuje ich utrzymanie relacji z Rosją jest wyższa niż zakładali.

Niedawno okazało się, że rosnący rozdźwięk pomiędzy „starymi” i „nowymi” krajami członkowskimi to coś więcej niż niesnaski pomiędzy przedstawicielami politycznych elit Europy Zachodniej. Ostatnie badanie przeprowadzone przez think tank Pew pokazało czarno na białym, jak szereg spolecznosci  Europy Zachodniej publicznie odcina się od sojuszniczej solidarności, czyli kwestii fundamentalnej dla obronności zbiorowej. W badaniu Pew mniej niż połowa przedstawicieli z sześciu z ośmiu krajów-respondentów poparła pomysł interwencji zbrojnej przeciwko Rosji jeśli kraj ten zaatakowałby któreś z państw natowskich. Jednocześnie ponad połowa reprezentantów z trzech z ośmiu ww. krajów opowiedziała się przeciwko takiemu rozwiązaniu nawet w przypadku agresji Putina. Być może najbardziej znamienne dla podziałów powstających wewnątrz Sojuszu od czasu wybuchu wojny na Ukrainie jest to, że najwięcej przeciwników odpowiedzi zbrojnej jest w Niemczech (58%), Francji (53%) i Włoszech (51%).

W Europie Zachodniej pojawiła się teraz wyraźna przeszkoda polityczna utrudniająca nie tylko należyte sfinansowanie obrony, ale też demonstrację jedności niezbędnej do odstraszenia wroga i obrony przed ewentualną agresją.

To stawia Stany Zjednoczone w roli zarówno kluczowego gwaranta sojuszniczego bezpieczeństwa jak i kraju, któremu najbardziej zależy na informacji, jaki kapitał Europa może wnieść do coraz bardziej złożonego i niebezpiecznego krajobrazu międzynarodowego – od Azji, przez Bliski Wschód po Europę Wschodnią. I tutaj właśnie sprawy się komplikują. Poza Stanami Zjednoczonymi, tylko cztery kraje NATO (Grecja, Polska, Wielka Brytania i Estonia) spośród 28 członków zaplanowały w budżecie przeznaczenie 2% PKB na obronę, czyli spełnienie założeń z zeszłorocznego szczytu natowskiego w Walii. Co gorsza, jak ostrzegł wszystkich niedawno Stoltenberg, całkowite nakłady NATO na obronę zmniejszą się o 1,5% pomimo tego, że 19 z 28 państw członkowskich realnie zwiększa kwoty przeznaczone na ten cel. Poziom ten zmniejsza się z 968 mld dolarów w 2013 r., przez 942 mld dolarów w roku 2014 do 892 mld dolarów w roku bieżącym. Niemcy, czyli kraj, na którym Obama najbardziej polegał w kwestii rozwiązania kryzysu na Ukrainie, podważyły zasadność zobowiązania do przeznaczenia 2% PKB na obronę. Postanowiły trzymać się poziomu 1,3% swojego PKB argumentując, że całkowita wysokość niemieckiego PKB wyrównuje wartość procentową.

Kwestia generalnej europejskiej niechęci do podjęcia działań w obszarze nakładów na obronę była już niejednokrotnie poruszana – raczej bez powodzenia – przez amerykańskich polityków, analityków (przeze mnie również) i media. Ale bez względu na to jak bardzo prozaiczny ten argument może się dziś wydawać w Europie, rzeczywistość nieraz pokazała, że strategia „robienia więcej za mniej” po prostu nie działa i że amerykańska próba wypracowania nowego podejścia strategicznego do Sojuszu wymaga pieniędzy. Obecna sytuacja, w której USA pokrywa 70% natowskich nakładów na obronę jest nie tyle nie do utrzymania na dłuższą metę (w końcu zastój strategiczny nie jest niczym nowym jeśli spojrzymy na ostatnie 25 lat europejskiej polityki sojuszniczej), ale po prostu stanowi fundamentalne ograniczenie tego, co europejskie kraje NATO będą mogły zrobić razem ze Stanami Zjednoczonymi. A co za tym idzie, jak duże zainteresowanie wzbudzą w Waszyngtonie obawy dotyczące bezpieczeństwa przedstawiane przez europejską część NATO w najbliższych latach. Podczas gdy Europa świętuje lepsze tempo ćwiczeń wojskowych i utworzenie sił natychmiastowego reagowania (VJTF), Stany Zjednoczone z niecierpliwością oczekują ze strony NATO opracowania nowego planu działania obejmującego nie tylko terytorium Europy ale też inne rejony świata, gdzie warunki bezpieczeństwa będą się najprawdopodobniej tylko pogarszać. NATO musi być w stanie jednogłośnie odpowiedzieć na zagrożenia cyberterroryzmu i ataków terrorystycznych  oraz współpracować w ramach nowopowstających obszarów zagrożeń międzynarodowych. Przede wszystkim jednak, jeśli Europa chce wiarygodnych gwarancji bezpieczeństwa ze strony Stanów Zjednoczonych, musi w zamian wziąć na siebie proporcjonalną część odpowiedzialności. A to oznacza, że zasada wzajemności musi stać się centralnym elementem przyszłych strategii. Tak długo jak kraje Starego kontynentu chcą polegać na USA w kwestiach obronnych, Waszyngton musi mieć jasność przynajmniej co do tego, że w razie kryzysów poza terytorium Europy sojusznicy NATO będą chętni i będą mieli realne moce, aby wspomóc zbrojnie USA. To oznacza, że europejskie państwa członkowskie muszą znacząco zwiększyć swoje nakłady na obronę. Bez tego nigdy nie uda im się wypracować standardów niezbędnych do dotrzymania kroku Stanom Zjednoczonym. Jeśli Europa będzie nadal ignorować tę konieczną inwestycję, może doprowadzić nie tyle do całkowitego zniszczenia Sojuszu, ale na pewno do obniżenia, a w końcu podważenia jego wiarygodności i skuteczności w odstraszaniu wroga i obrony przed nim w razie kryzysu.

Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego jest bez wątpienia najlepszym sojuszem międzypaństwowym w historii. A mimo tego od czasu rosyjskiej inwazji na Krym i wybuchu wojny na Ukrainie stala się w organizacja wewnętrznie podzielona  i szarganą wątpliwościami. Co więcej, te wątpliwości pojawiają się nie dlatego, że członkowie NATO nie wierzą już w wyznawane wartości, ale ponieważ Europa zachowuje się niczym Scrooge, bohater dickensowskich „Opowieści Wigilijnych” i pozbawia NATO środków niezbędnych do jego istnienia. Sojusz, stworzony na fundamencie wspólnej obrony w czasach Zimnej wojny, który umacniał się w trakcie interwencji na Bałkanach, swojej misji w Afganistanie i wspólnych działań zbrojnych w Libii,  staje dziś przed ciężkim wyborem. Scenariusz powinien być  jeden: znaleźć środki na coraz bardziej niezbędną obronę zbiorową na terenie Starego kontynentu i zbilansować to z zadaniami globalnymi takimi jak współpraca z USA w celu zapewnienia bezpieczeństwa w regionach pozaeuropejskich, przeciwdziałanie cyberterroryzmowi czy działania w innych obszarach zagrożeń dla bezpieczeństwa międzynarodowego; w przeciwnym razie NATO stanie się reliktem zeszłej epoki i jako błyszcząca choć pusta w środku skorupa skaże się na postępującą marginalizację ze strategicznego punktu widzenia. Wiem, że to już zostało powiedziane, ale to tylko od krajów Europy zależy, którą drogą pójdą.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w The American Interest.
tłum. ©Salon24.pl S.A.

 

Politolog, ekspert ds. bezpieczeństwa, profesor w U.S. Naval War College. Współpracownik Center for Strategic and International Studies (CSIS) w Waszyngtonie. Opinie prezentowane na tym blogu są osobistymi poglądami autora. Stały felietonista magazynu The American Interest. Na tym blogu publikuję teksty pisane specjalnie dla Salonu24 oraz polskie wersje artykułów z "The American Interest".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka