Zdrowie zaczynamy kochać i doceniać kiedy go brakuje. Kiedy jest, nie zdajemy sobie sprawy z tego szczęścia traktując je, jako coś naturalnego. Tym bardziej jeśli dotyczy to zdrowia naszych dzieci.
Zdrowie w polskich warunkach, to jest dar i szczęście szczególne.
Syn znajomego będący w wieku gimnazjalnym, który wcześniej był okazem zdrowia nagle niespodziewanie zaczął uskarżać się na dolegliwości związane z chodzeniem. Naturalną reakcją rodziców było udanie się z nim do lekarza. Nie będę opisywał szczegółowo wszystkich wcześniejszych wydarzeń związanych z tym przypadkiem i ze służbą zdrowia, także prywatną, oraz wzajemnie się wykluczających kolejnych orzeczeń lekarzy.
Po wykonaniu wszelkich niezbędnych badań i prześwietleń, w wiekszości wykonanych prywatnie poza oficjalnym ubezpieczycielem (brak limitów), stanęło w końcu na skierowaniu do specjalizującej się w takich przypadkach przychodni przy ulicy Niekłańskiej w Warszawie.
Jeśli komuś się wydaje, że wystarczy zdobyć skierowanie do odpowiedniej przychodni i to gwarantuje przyjęcie, to jest w błędzie i znaczy, że dawno nie chorował. Tak było, kiedyś.
Rodzicie chłopaka są spoza Warszawy, zgłosili się z nim na Niekłańskiej i tam dowiedzieli się, że... nie ma limitów.
Każdy rodzić zrobi dla swojego dziecka wszystko, no prawie każdy.
Jakąś okrężną drogą, poprzez różnych "znajomych znajomych" udało im się dokonać niemożliwego, czyli uzyskać poradę w tej przychodni.
Lekarz po zbadaniu stwierdził "natychmiast bezzwłocznie do szpitala, bo będzie dramat".
Dał skierowanie do specjalizującego się w takich przypadkach szpitala reumatologii przy Spartańskiej.
Na miejscu okazało się, że wskazany oddział jest od jakiegoś czasu co prawda pusty, ale lekarze odesłali już kolejnego pacjenta, ponieważ... skończyły sie limity.
Wyobrażacie sobie rozpacz rodziców?
Wszystkie prywatne wizyty i badania, na które nie żałowali pieniędzy poszły na marne. Chłopak od miesiąca leży i zwija się z bólu , przestał uczęszczać do szkoły, nikt nie jest w stanie mu pomóc.
Czekają wszyscy na nowy rok i nowe limity.
Szczęściarzem w Polsce jest ten, kto zachoruje na początku roku, on ma szansę nie poznać zabójczego (dosłownie) znaczenia słowa limit.
Szkoda, że te limity nie dotyczą różnych prowokacyjnych tęcz, czy sprośnych, suto dotowanych przedstawień. Tam pieniędzy nikt nie żałuje.
To nie jest apel polityczny, a opisana historia, jak najbardziej prawdziwa. Jutro, pojutrze każdego z nas może ona dotknąć.
Nikt nie zna dnia, ani godziny.
Inne tematy w dziale Polityka