Przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału V „Przywracanie pamięci”
Przez pierwszych kilkanaście miesięcy istnienia Instytutu, zatrudnieni w nim historycy zmuszeni byli pracować niemal wyłącznie w archiwach zewnętrznych. W styczniu 2002 r., kiedy jako naczelnik Wydziału Badań Naukowych zostałem po raz pierwszy zaproszony na posiedzenie Kolegium, mogłem tylko stwierdzić, że – jak to zapisano w protokole – „dotychczasowe udostępnianie akt pracownikom BEP miało bardzo niewielki wymiar (…) a dalsze opóźnienie w szerszym dostępie do akt IPN spowodować może zatrzymanie prac BEP”. Broniąc się, szefowa pionu archiwalnego Bernadetta Gronek obiecała rychłe udostępnienie pomocy archiwalnych, jednak początkowo wyglądało to w ten sposób, że mogłem przeglądać wybrane (oczywiście nie przeze mnie) spisy zdawczo-odbiorcze na dostawce do biurka ówczesnej naczelnik Wydziału Ewidencji BUiAD Beaty Jałtuszyk, która z rosnącym niepokojem przyglądała się jak godzinami wpisuję do komputera setki sygnatur. Nie robiłem tego wyłącznie dla siebie, ale także dla kilkunastu innych historyków z mojego wydziału (i nie tylko), którzy wówczas nie mieli nawet szans by dostąpić zaszczytu wejścia do wypełnionego szafami pancernymi pokoju pani naczelnik. W końcu zresztą Jałtuszyk nie wytrzymała i poszła naskarżyć na mnie do swojej dyrekcji, co zaowocowało pismem jakie wicedyrektor BUiAD Leszek Postołowicz wystosował w październiku 2002 r. do Machcewicza. Informował w nim, że Dudek „dokonywał notatek z dokumentów klauzulowych (przepisywał spisy zdawczo-odbiorcze) na dysku twardym notebooka” czym „naruszył przepisy regulujące zasady postępowania z dokumentacją niejawną”. Na szczęście sprawa zamiast w prokuraturze skończyła się interwencją Machcewicza, który udowodnił kierownictwu BUiAD, że spisy, które przeglądałem nie były tajne. Niemniej cała ta historia dobrze obrazuje wspomnianą już przeze mnie zaskakującą gorliwość w sprawie ochrony tajemnicy państwowej, panującą w kierownictwie pionu archiwalnego. I niestety nie tylko w nim.
Ochrona tajemnicy w IPN nie kończyła się – jak już pisałem w poprzednim rozdziale - na zbiorze zastrzeżonym. Gdyby tak było, to procedura stałaby się banalnie prosta i każdy dokument bezpieki nie umieszczony w tym zbiorze, byłby po prostu jawny. Niestety takie logiczne i klarowne rozwiązanie okazało się niemożliwe do przyjęcia przez instytutowych obrońców tajemnic. Stało się tak mimo wsparcia jakiego zwolennikom ujawnienia wszystkich – oczywiście poza zbiorem zastrzeżonym - akt bezpieki udzieliła ustawa o ochronie informacji niejawnych z 1999 r. Przewidywała ona, że dysponenci akt mają trzy lata (termin upływał 11 marca 2002 r.) na przejrzenie dokumentów wytworzonych przed majem 1990 r. i ewentualne przedłużenie im klauzuli tajności. Pozostałe materiały - także te, który nie zdołano przejrzeć - stawały się z mocy ustawy jawne. Panowie z WSI przejrzeli uważnie wszystkie przekazywane IPN dokumenty, przedłużając klauzule gdzie to tylko było możliwe, ale już ich koledzy z UOP – mający do przekazania kilkadziesiąt razy większy zbiór archiwalny – nie byli w stanie przeprowadzić przeglądu większości zasobu.
Tam gdzie klauzule przedłużono, było to równoznaczne z utajnieniem dokumentu, ale nie w tak radykalny sposób jak w przypadku zbioru zastrzeżonego. O ile bowiem do tego ostatniego nie miałem żadnego dostępu, mimo posiadania wydanego przez służby specjalne tzw. poświadczenia bezpieczeństwa (czyli dopuszczenia do dokumentów tajnych), to już dokumenty opatrzone klauzulą tajności mogłem sobie przeglądać, jednak bez prawa sporządzania notatek, czy tym bardziej ich kopiowania. Miałem natomiast prawo wnioskowania by BUiAD wszczął proces ich odtajniania i w miarę jak zacząłem się stopniowo orientować w skali zastrzeżeń starałem się to robić. Jednak był jeszcze jeden i to bardzo poważny problem wynikający z ustawy o ochronie informacji niejawnych. W maju 2002 r., zabierając głos na posiedzeniu Kolegium, dyrektor Biura Ochrony Adam Bernatowicz sformułował go następująco: „Zbiory tajne w IPN to nie wyłącznie zbiór zastrzeżony, ale także (…) zbiór dokumentów zawierających wieczyście chronione dane pracowników organów bezpieczeństwa w przypadku, gdy organy te wykonywały czynności operacyjno-rozpoznawcze”.
Bernatowicz powoływał się na artykuł 25 ustawy o ochronie informacji niejawnych z 1999 r., której pkt 2 brzmiał następująco:
Chronione bez względu na upływ czasu pozostają: 1) dane identyfikujące funkcjonariuszy i żołnierzy służb ochrony państwa wykonujących czynności operacyjno-rozpoznawcze; 2) dane identyfikujące osoby, które udzieliły pomocy w zakresie czynności operacyjno-rozpoznawczych organom, służbom i instytucjom państwowym uprawnionym do ich wykonywania na podstawie ustawy.
Zarówno dla mnie, jak i dla całego ówczesnego kierownictwa BEP było oczywiste, że artykuł ten dotyczył wyłącznie służb specjalnych III RP. W przeciwnym razie działalność IPN nie miałaby większego sensu, bowiem zamiast ujawniać nazwiska ubeków, esbeków i ich agentury, mielibyśmy się zająć ich wieczystą ochroną. W dodatku art. 2 pkt. 3 cytowanej ustawy jasno mówił, że „służbami ochrony państwa są: Urząd Ochrony Państwa i Wojskowe Służby Informacyjne”. Jednak z powodów których do dziś nie rozumiem, pogląd Bernatowicza był podzielany przez osoby, które miały w tej sprawie decydujące zdanie z Kieresem na czele. Tymczasem los ewentualnej nowelizacji precyzującej wprost, że ustawa z 1999 r. odnosi się wyłącznie do UOP i WSI, ale już nie do UB, SB czy WSW, nie był pod rządami SLD pewny, a i tak wymagałby sporej ilości czasu. Tymczasem zastosowanie ustawy w interpretacji Bernatowicza w praktyce sparaliżowałoby rozpoczynający się właśnie proces udostępniania dokumentów. Porażkę całego kierownictwa IPN stanowił też fakt, że o tym problemie zaczęto dyskutować na początku 2002 r., a nie rok wcześniej, kiedy pod rządami AWS była jeszcze szansa na szybką nowelizację.
Diabeł tkwi w szczegółach. Im więcej mam do czynienia z przepisami polskiego prawa, tym bardziej przekonuję się o prawdziwości tego popularnego przysłowia. W 2002 r. wytrych znalazł w ustawie o ochronie informacji niejawnych pracownik mojego wydziału dr Krzysztof Persak - nie tylko znakomity historyk (polecam jego książkę o sprawie śmierci Henryka Hollanda), ale i niedoszły absolwent studiów prawniczych, który swoimi analizami przepisów wielokrotnie wspierał Machcewicza w sporach z Biurem Prawnym. Zwrócił on mianowicie uwagę, że w świetle art. 25 chronione miały być dane tych funkcjonariuszy i ich współpracowników, którzy prowadzili działania operacyjne „uprawnieni do ich wykonywania na podstawie ustawy”. Przeprowadzona przez niego analiza aktów prawnych regulujących działalność służb specjalnych PRL wykazała, że do chwili uchwalenia w lipcu 1983 r. tzw. kiszczakowskiej ustawy o MSW, bezpieka nie działała w oparciu o żadną ustawę, natomiast służby wojskowe nie doczekały się żadnej regulacji prawnej tej rangi aż do czasów III RP. Przedstawiony przez Machcewicza punkt widzenia BEP w tej sprawie wzbudził początkowo nieufność instytutowych strażników tajemnicy, ale ponieważ rozumowanie Persaka zostało gruntownie udokumentowane, ostatecznie dali za wygraną. W ten sposób zrodziła się wprawdzie nieszczęsna cezura 1983 r., która przez pewien czas utrudniała jeszcze dostęp do części akt z ostatnich lat PRL, ale i tak udało się - bez ryzykownej i czasochłonnej nowelizacji przepisów - odblokować funkcjonowanie Instytutu na najważniejszym odcinku.
Konieczność nowelizacji ustawy o IPN, dalekiej od doskonałości w wielu punktach, stawała wielokrotnie na posiedzeniach Kolegium, opracowano nawet konkretne propozycje zmierzające do uproszczenia procedur i rozwiania wielu niejasności, zawsze jednak przeważał pogląd wyartykułowany w październiku 2004 r. przez Sławomira Radonia, że „wystąpienia w istniejącym układzie parlamentarnym z projektem nowelizacji mogłoby doprowadzić do niepożądanych zmian ustawy, w myśl postulatów zgłaszanych przez część polityków SLD”. To zaś oznaczałoby początek końca Instytutu.
Inne tematy w dziale Kultura