Antoni Dudek Antoni Dudek
1387
BLOG

Historia IPN (cz. 8): Zwycięstwo Kurtyki

Antoni Dudek Antoni Dudek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

 

 
Przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału VII „Zwycięstwo Kurtyki”
 
5 lipca 2005 r., na łamach „Rzeczpospolitej”, ukazał się artykuł Małgorzaty Subotić i Andrzeja Stankiewicza, który miał w istotny sposób zaciążyć na atmosferze w jakiej odbył się drugi konkurs na stanowisko prezesa IPN. „Inspektor SB obciąża Przewoźnika” – głosił tytuł tekstu, powołującego się na odnalezione w archiwum krakowskiego oddziału IPN oświadczenie funkcjonariusza SB Pawła Kosiby z 4 października 1990 r. Negatywnie zweryfikowany Kosiba odwołał się do wówczas do ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego, a starając się go przekonać o swej lojalności opisał m.in. znanych sobie tajnych współpracowników Wydziału IV krakowskiej SB, w którym pracował. Jedną z osób wymienionych w notatce Kosiby był właśnie Przewoźnik. Ten ostatni zdecydowanie zaprzeczył i wystąpił do sądu z wnioskiem o autolustrację.
Ustawa o IPN w art. 11 stanowi, że prezesem Instytutu nie może zostać były funkcjonariusz i współpracownik bezpieki, ale i osoba, co do której zachowały się jedynie „informacje o tym, że istnieją wobec niej przesłanki” wskazujące, iż mogła nimi być. Ten przepis wprowadzono celowo, by – mając świadomość zdekompletowania archiwów – wyeliminować możliwość objęcia stanowiska prezesa IPN przez osobę, w odniesieniu do której zachowały się bodaj najmniejsze wątpliwości co do charakteru relacji łączących ją z bezpieką. Intencja ustawodawcy była tu odmienna niż ma to miejsce podczas procesu sądowego, w którym wątpliwości interpretuje się na korzyść oskarżonego – w tym przypadku ma być dokładnie odwrotnie. Dlatego komentując dla „Rzeczpospolitej” artykuł o Przewoźniku przewodniczący Kolegium Sławomir Radoń stwierdził: „Andrzej Przewoźnik nie może kandydować. (…) Nie możemy brać pod uwagę kogoś, wobec którego są choćby najmniejsze podejrzenia, nawet gdyby sąd lustracyjny go oczyścił”. Z tym poglądem polemizował inny członek Kolegium, Andrzej Paczkowski, mówiąc: „Sądzę, że pan dr Radoń wypowiedział się nazbyt pospiesznie i zdecydowanie. W każdym razie jego opinia nie jest stanowiskiem kolegium IPN, ponieważ kolegium wypowiedzieć się w tej sprawie nie miało okazji”. Do ostrej wymiany zdań doszło też na posiedzeniu Kolegium 13 lipca 2005 r., w trakcie którego większość członków skrytykowała przewodniczącego za przedwczesne i kategoryczne wypowiedzi. Wypowiedź Radonia była niefortunna, bowiem kandydować na prezesa IPN mógł każdy polski obywatel spełniający warunki zawarte w ogłoszeniu o konkursie, co nie znaczy, że wszyscy zostaliby dopuszczeni do jego drugiej fazy, czyli publicznego przesłuchania przez Kolegium. Kiedy jednak Przewoźnik zgłosił formalnie swoją kandydaturę, w materiałach ewidencyjnych SB odnaleziono informację o jego rejestracji jako tajnego współpracownika o pseudonimie „Łukasz”. I to ona, a nie notatka Kosiby stała się podstawą do decyzji podjętej w sprawie Przewoźnika. Wprawdzie akta TW „Łukasza” zostały zniszczone, ale mimo to 14 września zdecydowana większość członków Kolegium (8 głosów za, 1 przeciw, 1 wstrzymujący) uznała, że samo istnienie zapisu ewidencyjnego – bez jakikolwiek innych materiałów - spełnia kryteria określone w ustawie i nie zgodziła się na dopuszczenie Przewoźnika do publicznych przesłuchań kandydatów na prezesa. Poza Przewoźnikiem, z różnych powodów formalnych zdyskwalifikowano też siedmiu innych kandydatów.
Wyrok sądu uznający, że Przewoźnik złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne zapadł w listopadzie 2005 r., już po rozstrzygnięciu konkursu przez Kolegium, ale jeszcze przed wyborem Kurtyki przez parlament. Wówczas sędzia Maria Myślińska (jedyny członek Kolegium nieobecny na posiedzeniu 14 września), oświadczyła w wywiadzie, że „nie ma żadnych przeszkód, żeby Przewoźnik ponownie kandydował na prezesa IPN. Niezależnie od tego uważam, że pilnie należałoby znowelizować tryb wyboru prezesa IPN. Nie powinno być tak, że sześciu członków Kolegium, w którym są ludzie rekomendowani przez partie polityczne, może z przyczyn pozamerytorycznych zablokować komuś możliwość kandydowania”. Wypowiedź ta dobrze oddaje skalę emocji jaka panowała w tym czasie w łonie Kolegium, bowiem uznanie wpisu do ewidencji operacyjnej SB za „przyczynę pozamerytoryczną” trudno uznać za przykład wyważonej oceny. Sędzia Myślińska udzieliła też odpowiedzi na pytanie jak jej zdaniem powinien być wyłaniany prezes IPN: „Albo na takich zasadach jak rzecznik praw obywatelskich [czyli bezpośrednio przez Sejm za zgodą Senatu – A.D.], co najwyżej po zasięgnięciu opinii Kolegium, albo jak prezes NSA czy SN – Kolegium przedstawiałoby dwóch kandydatów Sejmowi”. Niestety sędzia nie odniosła się w swoim projekcie do istoty problemu wynikającego z art. 11 ustawy o IPN, bowiem w każdym z opisanych przez nią sposobów wyboru prezesa Instytutu, członkowie Kolegium nie uniknęliby konieczności odpowiedzi na pytanie: jak wyobrażają sobie funkcjonowanie Instytutu pod rządami osoby, która została zarejestrowana jako współpracownik SB i to w sytuacji, gdy dla części opinii publicznej – tak się składa, że tej najmocniej sympatyzującej z IPN - fakt ten stanowi wystarczający dowód współpracy. I nie zmieni tego żaden wyrok sądu. Nawet Sądu Najwyższego. Sędzia Myślińska, snując rozważania o sposobie reformy Instytutu, nie zauważyła też, że w przypadku Sejmu, który podejmuje ostateczną decyzję w sprawie wyboru prezesa, mamy do czynienia nie tylko z osobami „rekomendowanymi przez partie polityczne”, ale i z członkami tych partii masowo zasiedlającymi poselskie ławy.
Zareagowałem na lipcowy artykuł „Rzeczpospolitej” o Przewoźniku oświadczeniem, że nie będę się ubiegał o stanowisko prezesa, ale w rzeczywistości decyzję w tej sprawie podjąłem już kilka tygodni wcześniej. Nie ogłaszałem jej, bowiem status kandydata na prezesa w moich codziennych zmaganiach z instytutową biurokracją był pomocny i początkowo zamierzałem go utrzymać aż do końca lipca, gdy upływał termin zgłaszania się kandydatów do drugiego konkursu. Nie chciałem też by w jakikolwiek sposób łączono moją osobę jako naczelnika Wydziału Badań Naukowych – a zatem osoby mającej szeroki dostęp do materiałów archiwalnych - ze sprawą Przewoźnika, choć od początku było jasne, że główne podejrzenia skierują się ku Januszowi Kurtyce jako dyrektorowi krakowskiego oddziału Instytutu. Sprawa wyeliminowania Przewoźnika miała ciągnąć się za Kurtyką przez kolejne lata. On sam tłumaczył, że jedynie udostępnił Zbigniewowi Fijakowi dokumenty, które zresztą sam Fijak jako członek komisji weryfikującej funkcjonariuszy SB w Krakowie zdeponował wcześniej w IPN. „Miałem świadomość – mówił później w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” – iż ujawnienie notatki przez pana Fijaka położy się cieniem na wyborze prezesa IPN. Jednak pan Przewoźnik został zdyskwalifikowany przez Kolegium na podstawie zupełnie innych dokumentów. Moja ewentualna rezygnacja mogłaby zresztą oznaczać, że prezes IPN w ogóle nie będzie wybrany jeszcze przez długi czas”.
Działanie Fijaka było klasyczną niedźwiedzią przysługą wyrządzoną nie tylko Kurtyce, ale i całemu Instytutowi, który stał się bohaterem serii artykułów pod tak wymownymi tytułami jak „Tajski boks w IPN-ie” czy „Życie z woli Kolegium”. Kurtyka miał bowiem wystarczająco dużo zdrowego rozsądku i wiedzy o tym, co znajduje się w materiałach ewidencyjnych krakowskiej SB, by nie robić w sprawie Przewoźnika absolutnie nic. Gdyby bowiem Przewoźnik zgłosił się do konkursu, co przed publikacją „Rzeczpospolitej”, która w praktyce pozbawiła go w tej sprawie możliwości wyboru, nie było wcale takie oczywiste, zostałby sprawdzony w toku normalnej procedury lustracyjnej, jakiej podlegali wszyscy kandydaci na prezesa IPN. I na tym jego kandydowanie by się zakończyło, bowiem trudno sobie wyobrazić by większość Kolegium rekomendowała na prezesa Instytutu kogoś, kto był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB. Nawet jeśli nie sposób stwierdzić jak ta współpraca wyglądała i czy w ogóle miała miejsce.
Nie było też jednak tak, że Kurtyka nie miał w tej sprawie żadnego pola manewru. Jak mówił w cytowanym już wywiadzie, Fijak nie ukrywał, że zamierza przekazać notatkę Kosiby dziennikarzom. „Lojalnie mnie o tym poinformował – mówił Kurtyka - dodając zresztą prośbę o poinformowanie prezesa Leona Kieresa i oświadczając, że nie chce, by Kieres dowiedział się o wszystkim z mediów”. Jak wynika z późniejszej relacji Kieresa, Kurtyka spełnił tę prośbę i w dwa dni po wydaniu dokumentów Fijakowi zadzwonił do prezesa IPN, mówiąc „będzie chyba problem”. I był. A przecież Kurtyka mógł jednym, tyle, że wcześniejszym telefonem, sprawić by decyzja o udostępnieniu dokumentów Fijakowi została przekazana do podjęcia bezpośrednio prezesowi IPN, czyli temu w imieniu którego archiwiści udostępniają w Instytucie wszystkie dokumenty. Bez względu na to, co zrobiłby w tej sprawie Kieres, znacznie trudniej byłoby stawiać Kurtyce zarzuty w tej sprawie.
Po lipcowej publikacji „Rzeczpospolitej”, która uczyniła kandydaturę Przewoźnika mało realną, przeciwnicy Kurtyki postawili na dotychczasowego wiceprezesa Instytutu Janusza Krupskiego. Obaj różnili się nie tylko osobowością i polityczno-personalnymi powiązaniami, ale i odmienną wizją przyszłości Instytutu. Krupski krytycznie oceniał niektóre aspekty prezesury Kieresa, ale z pewnością był znacznie mniej radykalny od swojego konkurenta z Krakowa i pod jego rządami, w IPN nie doszłoby przypuszczalnie do poważniejszych zmian. Poza Kurtyką i Krupskim Kolegium dopuściło jeszcze do udziału w publicznych przesłuchaniach, które odbyły się 21 września 2005 r. siedmiu innych kandydatów: dr Krzysztofa Borowiaka (b. dyrektor Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON), dr Andrzeja Krzysztofa Kunerta (historyk, prezes zarządu Fundacji Archiwum Polski Podziemnej), prof. Bolesława Orłowskiego (emerytowany pracownik Instytutu Historii Nauki PAN), prof. Jana Piętę (pułkownik WP, w l. 1992-97 przewodniczący Wojskowej Komisji Archiwalnej), Mariusza Węgrzyna (publicystę „Naszego Dziennika” i „Myśli Polskiej”), Piotra Woyciechowskiego (szefa Wydziału Studiów MSW w okresie, gdy resortem kierował Antoni Macierewicz) i Wiesława Zajączkowskiego (radca prawny, b. poseł OKP). Z tego grona najbardziej znaczącą postacią był Andrzej Kunert, ale nawet on nie otrzymał ani jednego głosu na posiedzeniu Kolegium, które odbyło się natychmiast po zakończeniu publicznych przesłuchań. W jego trakcie Janusza Kurtykę poparło sześciu członków Kolegium, natomiast Janusza Krupskiego pięciu. Głosowanie było tajne, niemniej w tak małym gronie nietrudno się było zorientować kto kogo poparł.
Wynik głosowania stanowił spore zaskoczenie, nawet dla niektórych członków Kolegium. Dość długo wydawało się bowiem, że po zmianie stanowiska przez Andrzeja Grajewskiego, który publicznie zadeklarował, że wycofał swoje poparcie dla Kurtyki, „lobby galicyjskie” w Kolegium dysponuje jedynie pięcioma głosami. Rezultat głosowania pokazał jednak, że zdołali oni przekonać do swojego kandydata jeszcze jedną osobę. Był nią przypuszczalnie sędzia Włodzimierz Olszewski, który na początku 2005 r. został kolejnym po Bogusławie Nizieńskim Rzecznikiem Interesu Publicznego. Na kilkanaście dni przed głosowaniem na forum Kolegium Olszewski znalazł się w ogniu bardzo ostrej krytyki ze strony części mediów i polityków prawicy, gdy okazało się, że mianował dyrektorem Biura RIP byłego funkcjonariusza SB Waldemara Mroziewicza. Olszewski szybko wycofał się z tej decyzji, ale jak wynika z relacji Andrzeja Friszke „niespodziewaniezmienił swoje dotychczasowe stanowisko. Zawsze był na wyraźnym lewym skrzydle, blisko z Łankiewiczem, można było – na podstawie licznych wypowiedzi do protokołu i w kuluarach – traktować go jako zwolennika poglądów typowych dla lewicy, czy Unii Demokratycznej. A jednak w głosowaniu poparł kandydata >lobby galicyjskiego<”.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura