Przedstawiam kolejny fragment mojej najnowszej książki „Instytut. Osobista historia IPN”, która właśnie trafia do księgarń. Tym razem zaczerpnięty z rozdziału VIII „Przyspieszenie”
Nie będę tu opisywał olbrzymiej liczby różnorodnych inicjatyw podjętych po 2005 r. na polu edukacyjnym i naukowym, które można było urzeczywistnić tylko dzięki znaczącemu zwiększeniu potencjału Instytutu. Ich syntetyczny wykaz zainteresowani znajdą w opublikowanym w 2010 r. wydawnictwie „Kronika. 10 lat IPN” pod redakcją Doroty Koczwańskiej-Kality. Klasycznym przykładem może tu być „Biuletyn IPN”, którego nakład został zwiększony z kilku do kilkunastu tysięcy egzemplarzy, a jego większość była bezpłatnie rozsyłana do wszystkich szkół średnich w Polsce. Do szkół rozesłano też tysiące egzemplarzy wydanego w 2007 r. monumentalnego „Atlasu podziemia niepodległościowego”, przygotowywanego przez kilka lat przez kilkudziesięcioosobowy zespół historyków koordynowanych przez Rafała Wnuka, a także pakietów edukacyjnych. Poza znaczącym zwiększeniem liczby konferencji, wykładów otwartych, promocji książek, a zwłaszcza lekcji historii prowadzonych przez edukatorów IPN rozpoczęto też ekspansję na nowych polach. Z jednej strony były to kampanie billboardowe i ulotkowe (np. dotyczące rocznicy Powstania Warszawskiego), z drugiej zaś wzmożono aktywność w Internecie, czego przejawem stało się uruchomienie kilkunastu portali tematycznych, dotyczących zarówno najważniejszych wydarzeń w historii Polski od 1939 r., jak i poszczególnych postaci: Witolda Pileckiego, Stefana Korbońskiego czy ks. Jerzego Popiełuszki. Próbując przyciągnąć młodzież, Instytut zaczął też wydawać gry planszowe o tematyce historycznej, organizować rekonstrukcje historyczne, a także wspierać na różne sposoby najmłodszych adeptów historii. Próbą otwarcia Instytutu na nowe środowiska był też realizowany z dużym rozmachem w latach 2009-2010 projekt „Rok kultury niezależnej”. W jego ramach m.in. IPN patronował i współfinansował wydanie albumu „39/89 Zrozumieć Polskę” Łukasza Rostkowskiego L.U.C., za który otrzymał paszport „Polityki”. Trzeba przyznać, że ten ostatni tygodnik, na ogół bezpardonowo i często w mało wyszukany sposób atakujący IPN[1], potrafił też docenić niektóre jego publikacje, przyznając swoje nagrody historyczne książkom wydanym przez Instytut autorstwa Jerzego Eislera i Krzysztofa Persaka.
Ta wielopłaszczyznowa ofensywa Instytutu wywoływała oczywiście adekwatną do jej skali krytykę i ataki. Oto jej przykład ze strony zasłużonego „pogromcy” Instytutu prof. Bronisława Łagowskiego, który w listopadzie 2007 r. w artykule „Fałszerze historii z IPN” opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” pisał z typowym dla siebie filozoficznym dystansem: „IPN jest ośrodkiem, w którym planowo fałszuje się najnowszą historię Polski. Jego władza się rozszerza. Właśnie otrzymał formalne prawo recenzowania – a więc dopuszczania lub niedopuszczania do użytku – podręczników szkolnych. Narzuca dzieciom szkolnym program >edukacyjny< polegający na szukaniu >śladów zbrodni<. Jest to naruszenie pedagogicznego tabu; w społeczeństwa cywilizowanych chroni się wyobraźnię dzieci przed zjawiskami i obrazami sadyzmu”. Łagowski należy do tych filozofów, którzy bardziej cenią sobie swoje wyobrażenia o opisywanej materii, aniżeli samą materię. Jedyną bowiem prawdziwą informacją zawartą w przytoczonym cytacie jest ta o istnieniu programu „Śladami zbrodni” (koordynowanego przez dra Tomasza Łabuszewskiego), który jest adresowany do uczniów szkół średnich i polega na odszukiwaniu oraz dokumentowaniu przez młodzież takich miejsc jak siedziby Gestapo, NKWD i UB. Co ciekawe to nierzadko były te same budynki. Jak zaś wyglądają „obrazy sadyzmu” jakie „dzieciom” z liceów narzucają propagandziści z IPN może się przekonać każdy internauta wchodząc na stronę www.slady.ipn.gov.pl. Polecam! A profesorowi Łagowskiemu życzę przyjemnej lektury dowolnie wybranego podręcznika, nie dopuszczonego do szkół przez ipeenowskich fałszerzy historii[2].
Szczególne emocje, z fizyczną agresją włącznie, wzbudził cykl organizowanych z osobistej inicjatywy Janusza Kurtyki wystaw „Twarze bezpieki”, na których – w centrach wielu polskich miast – można było obejrzeć zdjęcia najbardziej „zasłużonych” funkcjonariuszy bezpieki z danego regionu. W kilku miastach umieszczone na terenie otwartym wystawy były niszczone przez „nieznanych sprawców”, w jednym przebito opony w samochodzie pracownika Instytutu. Wielokrotnie zwiedzający te wystawy doświadczali zaskakujących dla siebie odkryć. I tak na toruńskiej wystawie dziennikarze Polskiego Radia PiK znaleźli wśród zdjęć byłych funkcjonariuszy SB fotografię obecnego prokuratora Prokuratury Okręgowej w tym mieście Franciszka Jankowskiego. Okazało się też, że na tej samej wystawie wisi zdjęcie właściciela firmy ochroniarskiej, której pracownicy – wynajęci przez władze miasta – mieli jej pilnować. A oto wpis z lipca 2007 r., jaki znalazłem na temat „Twarzy bezpieki” na blogu Ewy Wanat w Salonie 24 – redaktor naczelnej Radia TOK FM, należącego do spółki „Agora”.
„Diabeł mnie podkusił i znalazłam się w Poznaniu na pl. Wolności, gdzie trwa wystawa >Twarze bezpieki<. Upał, opustoszałe niedzielnie miasto, a ja snuję się między tablicami – zdjęcia, opisy, fotokopie dokumentów – większość z lat 50-tych, większość w takim wieku, że już pewnie dawno nie żyją. Nagle staję jak wryta przed twarzą, którą znam. I znam nazwisko, czytam podanie z prośbą o przyjęcie do UB. Wszystko się zgadza - imię i nazwisko, wiek, adres ostatniego mieszkania, twarz – ona ma jego oczy, usta, nos, no po prostu skóra zdarta z taty. To ojciec mojej przyjaciółki. To jest jej tata. Wisi na głównym placu miasta – jak w średniowieczu złodziej zakuty w dyby, lub czarownica wystawiona na pośmiewisko gawiedzi, i jak za komuny – szkodnik i bumelant w gablotce POP PZPR w zakładzie – to ten sam mechanizm – zamiast sądu – napiętnowanie.
Skoro popełnił przestępstwo należy postawić go przed sądem, niech go osądzi i w przypadku skazania niech odbędzie swoją karę. Dlaczego moja przyjaciółka ma dźwigać na sobie piętno taty? Wiem, że z drugiej strony są dzieci ofiar, ale czy one na pewno chcą karać w ten sposób dzieci swoich prześladowców? Czy tutaj chodzi o prawo i o sprawiedliwość, czy o odwet?”
Chętnie odpowiem Ewie Wanat na te pytania, tym bardziej, że jej radio wyspecjalizowało się w atakach na IPN, łamiąc przy tym w wielu przypadkach elementarne standardy dziennikarskie, polegające na udzielaniu głosu stronie poddawanej gwałtownej krytyce. To m.in. na falach tego radia Jacek Żakowski pytał prof. Wiesława Władykę, czy nie dałoby się „pseudohistorykom z IPN” poodbierać posiadanych przez nich stopni naukowych. Zatem odpowiadam: przyjaciółka Ewy Wanat będzie „dźwigać piętno taty” tylko jeśli będzie się do niego poczuwać. Publiczne umieszczenie jego wizerunku niewiele tu zmienia, chyba, że Wanat chciałaby na powrót objąć tajemnicą państwową informację o tym, że ktoś był funkcjonariuszem bezpieki. Z pewnością nie wszystkim „dzieciom ofiar” podobała się akcja IPN, jednak Instytut otrzymał wystarczająco wiele sygnałów poparcia dla tej akcji ze strony nie tylko owych dzieci, ale i ich rodziców, by upewnić się, że organizując te właśnie wystawy odpowiada na duże zapotrzebowanie społeczne. Jakie? Tu dochodzimy do trzeciego i najważniejszego pytania redaktorWanat: czy w tej akcji chodzi o zadośćuczynienie, czy o odwet?
Nie mam wątpliwości, że zdaniem Ewy Wanat naszym celem był odwet, czemu służą sugestywne – i obraźliwe dla IPN – porównania do czasów średniowiecza oraz epoki stalinowskiej. Osobiście mam zupełnie inną definicję odwetu. Za odwet uznałbym sytuację, w której ojciec przyjaciółki pani redaktor zostałby na początku lat dziewięćdziesiątych zatrzymany i pod zarzutem zniszczenia dokumentów objętych tajemnicą państwową osadzony w tzw. areszcie wydobywczym, jak niektórzy dziennikarze trafnie określili skandaliczne i wynikające często ze zwykłej nieudolności prokuratury przetrzymywanie latami bez procesu oskarżonych o rozmaite przestępstwa już w III Rzeczpospolitej. Zapewniam, że zarzut współudziału w niszczeniu dokumentów dałoby się postawić przeważającej części funkcjonariuszy bezpieki, w tym także tym, którzy tak licznie zasilili kadry UOP i WSI. Podejrzewam, że pobyt w areszcie, w połączeniu z instytucją tzw. świadka koronnego zaowocowałby licznymi zeznaniami, z których dowiedzielibyśmy się znacznie więcej o przestępczej działalności bezpieki niż to można dziś wyczytać z jej przetrzebionych archiwów. Przekonuje o tym chociażby sporządzony w 1991 r. na potrzeby komisji Rokity i utajniony wówczas raport o tzw. grupie „D” działającej w Departamencie IV MSW, który opublikował „Biuletyn IPN” (nr 1 z 2003 r., dostępny na stronie: www.ipn.gov.pl). Z jego lektury wynika, że w 90 proc. opiera się on nie na dokumentach SB, ale na zeznaniach jej funkcjonariuszy, którzy – bynajmniej nie uwięzieni, a jedynie obawiający się zwolnienia z UOP - sypali swoich kolegów. Oczywiście i tu była wyraźna granica szczerości, ujawniająca się w chwili, gdy pojawiał się wątek tajemniczych zgonów niektórych działaczy opozycji i związanych z nią księży. Później, gdy esbecy zorientowali się, że wymiar sprawiedliwości III RP nie jest w stanie im w przytłaczającej większości przypadków nic zrobić, a kierownictwo służb wróciło w ręce polityków SLD, zadziałał mechanizm nadwiślańskiej wersji sycylijskiej omerty.
Taki aksamitny odwet, który umożliwiłby zgromadzenie interesującego materiału procesowego, jednak nie nastąpił. Janusz Kurtyka próbował wprawdzie zdynamizować pion śledczy Instytutu, ale – także z przyczyn obiektywnych, o których już pisałem – była to akcja skazana w większości przypadków na niepowodzenie. Pozostawało wymierzenie sprawiedliwości właśnie drogą napiętnowania i temu cykl wystaw „Twarze bezpieki” - oraz towarzyszących im równie licznych publikacji - miał służyć. Nie tylko jestem przekonany, że była to akcja moralnie uzasadniona i – do czasu ograniczenia w 2009 r. ich przywilejów emerytalnych – jedyna forma ukarania ludzi służących w najbardziej odrażającej instytucji epoki PRL, ale i zasługująca na kontynuację.
Prezes Kurtyka zainicjował też w 2007 akcję wysyłania pism do samorządów, z apelem by usuwały na swoim terenie z grona patronów ulic, placów czy obiektów publicznych nazwiska ludzi zaangażowanych w instalowanie i podtrzymywanie dyktatury komunistycznej na ziemiach polskich. Także i ta akcja – koordynowana przez pracownika krakowskiego oddziału IPN dra Macieja Korkucia – spotkała się z krytyką, jako rzekome wywieranie presji na niezależne władze samorządowe. W rzeczywistości wszystko co prezes IPN mógł zrobić, to przypomnieć radnym, kim były takie osoby jak Karol Świerczewski, czy Aleksander Zawadzki, którzy wciąż mają w Polsce swoje ulice. I to sporo. Gdy tylko prezes IPN rozpoczął wysyłkę listów, do Instytutu nadeszło ponad pięćset zgłoszeń tego rodzaju patronów, czemu zwykle towarzyszyła prośba o podjęcie interwencji. Jednak decyzja o ewentualnej zmianie patrona – z pewnością dolegliwa dla mieszkańców danej ulicy i pociągająca za sobą koszty – leży w gestii lokalnych władz samorządowych. Skądinąd wydaje się zdumiewające, że demokratyczne państwo polskie, w którego konstytucji od czternastu już lat zapisany jest artykuł zakazujący gloryfikowania ideologii nazistowskiej i komunistycznej, wciąż toleruje taki stan rzeczy. Niestety także i w tej operacji nie obyło się bez nadgorliwości i błędów. Tak było w 2009 r. gdy wiceprezes IPN dr Franciszek Gryciuk, zastępując przebywającego na urlopie Kurtykę, podpisał list w sprawie pisarza i komunistyBruno Jasieńskiego (zamordowanego w ZSRR w okresie wielkiej czystki), postulując zmianę nazwy poświęconej mu ulicy w jego rodzinnym Klimontowie. Ten oczywisty błąd – trudno bowiem zabitego w 1938 r. Jasieńskiego uznać za odpowiedzialnego za ustanowienie w Polsce dyktatury komunistycznej – został natychmiast wykorzystany przez „Gazetę Wyborczą” dla podważenia sensu całej akcji.
[1] Szczególną zajadłością wyróżniają się tu tacy felietoniści „Polityki” jak Ludwik Stomma i Ryszard Marek Groński. Oto przykład rymowanej twórczości tego ostatniego z końca 2006 r.: „Kukułeczka kuka/ Dudek teczek szuka. / Spoziera, przebiera/ Kto śledził premiera”.
[2] Najwyraźniej IPN nie ma w ogóle szczęścia do filozofów. Inny przedstawiciel tej dyscypliny. prof. Jan Woleński, opublikował bowiem w tym samym czasie książkę pod ambitnym tytułem „Lustracja jako zwierciadło” (Kraków 2007), prezentującą podobny poziom intelektualny i faktograficzny co artykuł prof. Łagowskiego. Ponieważ przed laty zdarzyło mi się zdać egzamin z logiki właśnie u prof. Woleńskiego oszczędzę mu komentarza, co sądzę o poziomie jego wywodów w których posługuje się takimi oto „argumentami”: „Odkąd Kurtyka został prezesem IPN, jego działalność odpowiada trawestacji pewnej popularnej piosenki: >>Kurtyku, Kurtyku/ Co tam trzymasz w koszyku? / Teczuszki, teczuszki/ Niosę je do kaczuszki<<” (s. 57).
Inne tematy w dziale Kultura