Stary człowiek znad rzeki Stary człowiek znad rzeki
1986
BLOG

Fajny film wczoraj widziałem

Stary człowiek znad rzeki Stary człowiek znad rzeki Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 41

Momenty były? No właśnie nie. To może chociaż ”mięsem” rzucali? Też nie. Byłeś na filmie dla dzieci? Nie, jak najbardziej dla ludzi dojrzałych do przyjęcia go. To co to za film, kto go zrobił? Ten film został zrobiony przez zupełnych postrzeleńców. Jaki to film? „Twój Vincent”.

Gdy wyobraziłem sobie jakbym ja bym taki film zrobił, to myślałem w kategoriach nowoczesnych technologii. Jak ja bym ten film zrobił? Nagrałbym film normalny, potem podzieliłbym go na określoną ilość grafików komputerowych, każdy dostałby określone sekwencje klatek, które by „podmalował” w stylu malarstwa van Gogh’a. Ale nie, ci postrzeleńcy postanowili namalować go naprawdę. Oni chcieli być tak „szaleni” jak Vincent. Stu artystów malarzy malowało obrazy, fotografowali je, po czym zdejmowali pewną partię farby z obrazu, nakładali nową wersję migawki i ponownie fotografowali. I tak obraz za obrazem. To trzeba mieć „świra”, aby nie ulec pokusie zrobienia tego w technologii wspieranej komputerowo, siedząc na wygodnym fotelu z wielkimi monitorami o wielkiej rozdzielczości, gdzie wszystko można zagrać, cofnąć poprawić. A oni chcieli być jak Vincent. Bezkompromisowi w swoje sztuce, bez drogi na skróty.


Jak wyrazić swoje uczucia po wyjściu z kina? Fajny film widziałem? To nie oddaje żadnej skali, to jest takie płaskie. Gdy wychodziliśmy z kina, żona zadała mi pytanie: „no i jak film?”. Czułem, że muszę zaczerpnąć powietrza, jakby po jakichś wielkich, przeżytych przed chwilą emocjach. To niesamowite, ale leciała już na ekranie „lista płac”, a ludzie wcale nie wstawali. Nie wiem jak inni, ale ja byłem zamurowany i chciałem jeszcze więcej i więcej Vincenta. A  uszach wciąż grała mi piosenka Don McLean'a.

Nie wyobrażałem sobie, aby w tym filmie zabrakło muzyki Don McLean’a, „Vincent”. Ten utwór jest mi znany od początku mojego świata. Towarzyszył mi przez lata zawsze wzbudzając ciepłe fluidy w sercu. To pewnie ma swoje oparcie również w budzeniu się do życia, w pierwszej, niedojrzałej, chłopięcej miłości. Ale ma też zapach skórzanej  piłki kopanej na podwórku, ciepłego wieczoru w lipcu, zapachu maciejki pod rodzinnym domem po zachodzi Słońca, we wzrastaniu, w poczuciu, że jest się otoczonym miłością rodziców, których już tu nie ma. I na zakończenie filmu zabrzmiał, ale mam wrażenie, że nie w oryginalnym wykonaniu. Możliwe, że był on tłem całego filmu, akordy z tej piosenki być może towarzyszyły obrazowi przez cały czas. Nie wiem, nie pamiętam. Film wyłączył mnie ze zmysłu słuchu. Wzrok pochłaniający widzenie świata oczami Vincenta zdominował pozostałe zmysły.

Gdy opadły emocje i włączyło się myślenie to prawie od razu skojarzył mi się „Amadeusz” Formana. Ale przecież jakże odlegli byli życiowo Mozart i van Gogh. Amadeusz z pasmem sukcesów już za życia, olśniewający i rozchwytywany. Vincent niechciany, nieznany, ubogi. Dlaczego te dwa filmy zestawiły mi się obok siebie? Przez postaci, które nie były w nich wcale pierwszoplanowe. W „Amadeuszu” był to Antonio Salieri, w „Twój Vincent” był to dr Paul Gachet. Co ich łączy? Poczucie niesprawiedliwości losu. Obu było dane spotkać na swojej drodze geniuszów, którym z łatwością przychodziło to, co dla nich było zupełnie nieosiągalne. Obaj żyli z tą goryczą niespełnienia, gdzie obok jest ktoś, kto został dotknięty palcem samego Boga. Gachet chciał być malarzem, ale ojciec zdecydował zrobić z niego lekarza, więc po kryjomu kopiował jego obrazy, widząc swoją miernotę i w decydującym momencie wyrzucając Vincentowi słowa, których będzie żałował do końca swoich dni. W „Amadeuszu” jest taka scena, gdy Salieri przychodzi do domu Mozarta pod jego nieobecność, a na stole leżą rozrzucone zapisy jego muzyki. Czyta je i rozbrzmiewa muzyka, a on rozgoryczony mówi: „ten rożek myśliwski może zagrać tylko w tu, w tym miejscu i żadnym innym (i rożek gra i mamy wrażenie, że na ten dźwięk czekaliśmy), każda nuta jest na swoim miejscu”. Po czym ze złości zgniata kartkę papieru z nutami, a dźwięk tego jest tak donośny, że płoszy stado jeleni stojących na skraju lasu, o brzasku dnia, w zamglonej poświacie wschodzącego Słońca. I co z tego, że kiczowata scenka? Przecież Salieri zgniótł oryginalne nuty Mozarta!

W obu filmach jest scena, gdy towarzyszą umiejącym i obaj doznają poczucia niepowetowanej straty. Obaj mają poczucie, że zmarnowali kawał swego życia. W „Amadeuszu” Salieri bez żadnej zawiści, jak natchniony, wespół z Mozartem komponuje cudowne Requiem, które jest radosnym hymnem na cześć Boga (pomimo że jest mszą pogrzebową). Gachet płacze nad umierającym Vincentem, mając poczucie winy, że zbyt ostrym słowem dotknął tak głęboko jego serca, że ten nawet nie chciał być wyleczony. Być może dotarło do niego, że był dla niego ważną osoba w życiu. Chciał umrzeć, nikogo nie obciążając za swój los. Salieri koczy swój żywot w zakładzie dla umysłowo chorych, przywiązany łańcuchem do ściany...

Czy mógłbym jednym zdaniem określić, o czym jest ten film? Jest o tragicznym, jednym słowie wypowiedzianym za dużo, w poczuciu własnej krzywdy od losu, że ktoś jest obdarzony od nas większym talentem. Podczas gdy naprawdę był to największy dar od Boga, istnienie w blasku tej czystej perły. Jest o braku spełnienia, o skrywanej miłości, która żyje kilkadziesiąt lat po jego śmierci a która jest wyrażana składaniem świeżych kwiatów na jego grobie. Nie będę pisał więcej. Wciąż brzmią mi w uszach początkowe słowa piosenki McLeana: „starry, starry night….".

Nie zastanawiaj się.

Idź.

Jestem starym człowiekiem patrzącym na przepływającą rzekę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura