Jest dla mnie rzeczą co najmniej dziwną, iż środowiska które przedstawiają się jako światłe, nowoczesne i na wskroś europejskie w polityce zagranicznej idą akurat na przekór nowoczesnemu sposobowi uprawiania polityki zagranicznej. Jeżeli się przyjrzymy polityce krajów leżących na zachód od naszego (na wschód z resztą akurat też) widzimy generalnie zimną wyrachowaną realpolitik wykorzystującą organizacje międzynarodowe (w tym i instytucje europejskie) instrumentalnie w celu realizacji narodowych interesów.
Tymczasem decydenci polityki zagranicznej tkwią jeszcze w atmosferze wzajemnych zachwytów i uścisków charakterystycznej dla pierwszych lat po upadku komunizmu i negocjacji wokół traktatu z Maastricht i wydaje im się że jeżeli tylko Polska będzie grzeczna i miła dla innych to i inni będą mili dla Polski dając jej to i owo w imię europejskiej solidarności, dobrosąsiedzkich stosunków i tym podobnych pustych pojęć.
Zagraniczna polityka miłości ponosi tymczasem jedną klęskę za drugą (najbardziej spektakularną na odcinku niemieckim) i Polska za swoje umizgi nie dostaje nic. Choć oczywiście recenzje w zagranicznej prasie są bardzo dobre a i zachodni politycy nasz rząd chwalą (a kto by nie chwalił kontrahenta który pozwala swoim kosztem robić złote interesy i nawet nie piśnie). Pomimo takiego stanu rzeczy polityka umizgów prowadzona jest dalej z uporem godnym lepszej sprawy.
Zaczynam skłaniać się ku tezie iż źródeł powinniśmy szukać nie w polityce a w psychologii. Wygląda na to, że nasi obecni rządzący mają wobec europejskich partnerów jakiś kompleks niższości. Najcelniej (i o zgrozo w tonie afirmatywnym) zwerbalizował go swego czasu profesor Bartoszewski twierdząc że Polska to taka brzydka panna, która wobec tego musi być miła.
I taką właśnie politykę brzydkiej panny prowadzi rząd Tuska, który najwyraźniej na Europejskich salonach czuje się cokolwiek nieswojo, coś jak dzikus wpuszczony do pałacu. Daje się więc ów dziki łatwo przekupywać koralikami aprobaty, uśmiechów, poklepywania po plecach i prasowej klaki – bo stanowią one najwyraźniej konieczną legitymizację własnej na salonach obecności. Jak gdyby kilka mocniejszych słów albo uderzenie pięścią w stół miało spowodować, że za chwilę gospodarze pałacu zawołają woźnego, który wyprowadzi dzikusa ciągnąc za ucho. A że w międzyczasie za te koraliki słownej aprobaty odpuszczamy klejnoty naszej racji stanu, to najwyraźniej horyzonty dzikusa przekracza.
Inne tematy w dziale Polityka