Artur Górski Artur Górski
91
BLOG

Obecna władza choruje na brak wizji i dalekosiężnych celów

Artur Górski Artur Górski Polityka Obserwuj notkę 4

Poniższa rozmowa jest fragmentem ebooka: „KONSERWATYSTA W POSTKONSERWATYWNYM ŚWIECIE z posłem Arturem Górskim rozmawia Grzegorz C. Lepianka”. Książka w formie elektronicznej na stronie: www.e-bookowo.pl

*   *   * 

 

Grzegorz Lepianka: Jeśli wybory prezydenckie wygra kandydat popieramy przez PO, a dziś wiele sondaży na to wskazują, to być może dojdzie do zapowiadanych zmian w Konstytucji. Rzeczywiście warto rozwiązać toczące się spory na linii prezydent – premier, ale komu dać więcej władzy? PiS opowiada się za wzmocnieniem roli prezydenta?

Artur Górski:  Nie wierzę w zmianę konstytucji, chyba, że Platforma Obywatelska w wyniku kolejnych wyborów uzyska absolutną większość w parlamencie, ale to jest bardzo wątpliwe. Jestem obecnie członkiem komisji konstytucyjnej i wiem, jak trudno osiągnąć kompromis, aby nawet niewielka zmiana uzyskała odpowiednio duże poparcie posłów. Oczywiście teoretycznie siły rządzące, mające zwykłą większość w parlamencie, mogą zdecydować się na rozpisanie referendum i poddanie konkretnego projektu konstytucji pod osąd obywateli. Jednak moim zdaniem konstytucja to zbyt skomplikowana sprawa, by decydowali o niej polityczni i prawni „analfabeci”, tym bardziej, że nigdy nie wiadomo, jak obywatele zagłosują. A wiemy, że politycy PO są bardzo asekuranccy.

Co do samych zmian konstytucji, to faktycznie obecny system tzw. równowagi nie sprawdza się w systemie partyjnym. Rząd nazbyt upartyjniony, nastawiony na zwalczanie partyjnej opozycji, a nie na budowanie państwa, musi źle rządzić. Widać wyraźnie, że w przypadku Tuska nie chodzi nawet o to, że ma niewystarczające kompetencje, tylko o to, że nie potrafi korzystać z tych kompetencji, którymi dysponuje. Mając jednak do wyboru system kanclerski, czyli zdecydowaną przewagę kompetencyjną premiera i system prezydencki, w którym rząd jest podporządkowany prezydentowi, opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem. Dla mnie – konserwatysty – zawsze najwyższą władzą w państwie, największym instytucjonalnym autorytetem jest głowa państwa – król czy prezydent. Ale nawet jeśli spojrzymy na to z punktu widzenia demokracji, to prezydent ma większy „legitymizm” do sprawowania władzy, gdyż jego władza bezpośrednio pochodzi od suwerena, podczas gdy każdy rząd jest wypadkową większości parlamentarnej, owocem kompromisów koalicyjnych, czyli nie stanowi monolitu i ma pośrednią legitymację narodu do rządzenia. PiS, wychodząc z obu tych założeń, chce dać więcej władzy prezydentowi, tym samym personifikując odpowiedzialność za politykę państwową.

Lewica chce modelu kanclerskiego. Mocno opowiadał się za nim Leszek Miller, który wraca do łask w SLD. Premier Tusk zamierza ograniczyć kompetencje prezydenta. A tymczasem najważniejsi przedstawiciele naszego państwa kłócą się o samolot albo o krzesła przy stole. Może to jakaś wada narodowa Polaków, że nie potrafimy się ze sobą dogadać?

- Faktycznie ludziom pokazuje się głównie spory i kłótnie polityków, co ma świadczyć o upadku kultury politycznej, a co także często służy do zwalczania konkretnych polityków. Celuje w tym Platforma Obywatelska i media „jedzące liberałom z ręki”. Zapomina się jednak, że kłótnia i spór, czasem nawet bardzo brutalne, są wpisane w naturę demokracji. Często przywołuję mój ulubiony cytat Juliana Babińskiego, przedwojennego monarchisty, który powiedział, że „każde wybory to kolejny kubeł wylany na duszę społeczeństwa”. Miał na myśli fekalia, którymi obrzucany jest wyborca w trakcie kampanii wyborczej, mającej w dużej mierze wymiar negatywny. Nie chodzi o to, by pokazać lepszą propozycję programową, tylko o to, by zdyskwalifikować przeciwnika politycznego w oczach wyborców, a w konsekwencji go zniszczyć. Dziś dzięki mediom mamy „demokrację medialną” i totalną kampanię wyborczą, która zaczyna się dzień po wyborach i trwa przez cały czas. To już nie są pojedyncze kubły pomyj wylewane na duszę społeczeństwa, tylko całe rzeki pomyj. Ale taka jest natura współczesnej demokracji i dopóki jej zasady będą obowiązywały, to będzie to naturalny stan rzeczy, do którego potrzeba podchodzić z należytą rezerwą i bez zbędnych emocji.

Jeśli już mówimy o konkretnym przypadku, o tym już mitycznym sporze o samolot między prezydentem i premierem, to nie jest on bez znaczenia, nie jest to tylko spór proceduralny. Głowa państwa musi dbać o swój prestiż i należną mu pozycję. Nie może być tak, że jakiś partyjny polityk, nawet jeśli jest pierwszym ministrem, będzie coś dyktował prezydentowi, albo go ograniczał w wykonywaniu konstytucyjnych uprawnień pod pretekstem trudności technicznych. To jest realna walka o zewnętrzne oznaki władzy, o to kto faktycznie jest numerem „jeden” w państwie. Prezydent w tym przypadku nie mógł pozwolić sobie na to, by zostać poniżonym. Jeśli raz by ustąpił, świadczyłoby to o jego słabości, a Donalda Tuska zachęcało do dalszego marginalizowania Lecha Kaczyńskiego jako głowy państwa.


Problem w tym, że konstytucyjne zapisy nijak się mają do roli przysługującej głowie państwa. Prezydent wybierany jest w wyborach powszechnych ma więc ogromny mandat społeczny, ale realnie władza wykonawcza należy do Prezesa Rady Ministrów wybieranego przez parlament. Jeśli uznać, że Monteskiusz miał rację popularyzując model trójpodziału władzy to w Polsce taki podział jest fikcją.

- Ja nie twierdzę, że Monteskiusz miał rację. Jego trójpodział to ciekawa, oświeceniowa konstrukcja intelektualna, wygodna propagandowo nawet dzisiaj, ale de facto wymierzona w Suwerena. Pamiętajmy, że we władzy suwerennej, jak pojmuje ją tradycja, kumulowały się wszystkie główne prerogatywy władzy z trzech jej obszarów: władzy wykonawczej, prawodawczej i sądowniczej.

W wymiarze władzy wykonawczej premier czy kanclerz byli wykonawcami woli i polityki głowy państwa i odpowiadali przed monarchą, czy choćby przed silnym prezydentem. Odarcie głowy państwa z niemal wszystkich przymiotów suwerenności, a do tego rozczłonkowanie władzy wykonawczej na dwa niezależne od siebie, a nawet zwalczające się organy, prowadzi nie tylko do osłabienia władzy wykonawczej, ale wręcz do jej całkowitej degradacji. Dlatego musimy robić wszystko, aby przesunąć ciężar władzy wykonawczej z pierwszego ministra na prezydenta. Nie ukrywam, że bliski memu sercu był art. 61 tzw. Małej Konstytucji z 1992 r., który mówił, że „wniosek dotyczący powołania Ministra Spraw Zagranicznych, Obrony Narodowej i Spraw Wewnętrznych Prezes Rady Ministrów przedstawia po zasięgnięciu opinii Prezydenta”, co oznaczało powołanie na te stanowiska kandydatów prezydenta. Uważam, że tę zasadę należałoby rozciągnąć na wszystkich ministrów i wtedy zakończyłoby się owo rozdarcie między prezydentem a premierem, którego dziś jesteśmy świadkami.


Innym kłopotem naszego państwa jest ordynacja wyborcza. Obecna ordynacja do Parlamentu odpowiada pańskim oczekiwaniom?

- Niezupełnie, choć widzę jej pozytywy. Przede wszystkim musi obowiązywać zdecydowanie różny system wyborczy do Sejmu i do Senatu. Dziś Senat jest podobnie partyjny jak Sejm, a większość senacka wykonuje dyspozycje polityczne większości rządzącej w Sejmie. Jestem za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu i za odpartyjnieniem tej izby.

Natomiast dostrzegam pozytywne strony obecnego systemu wyborczego do Sejmu. Zawsze byłem przeciwko nadmiernemu rozdrobnieniu partyjnemu w parlamencie. Zdecydowanym obrzydzeniem napawa mnie sytuacja z 1991 r., kiedy mandaty do Sejmu zdobyło 29 komitetów wyborczych, w tym dziesięć miało po jednym pośle. Jako młody chłopak zafascynowałem się dwubiegunowym systemem partyjnym, który mamy w USA i który jeszcze do niedawna funkcjonował w Wielkiej Brytanii, gdzie odpowiedzialność za państwo brali albo laburzyści albo konserwatyści. Gdy na scenie politycznej są dwie dominujące partie, to czytelniejsza jest odpowiedzialność za politykę rządu. Dlatego popieram 5-procentowy próg wyborczy i bonusy w postaci dodatkowych mandatów dla zwycięzców. System finansowania partii z budżetu państwa jest kontrowersyjny, ale także przyczynia się do stabilizacji systemu politycznego. Ubolewam tylko, że nie udało się stworzyć porządnej partii konserwatywnej i na stałe zakorzenić jej w Sejmie, w ramach tego systemu. Ale widocznie nie ma w narodzie potencjału na taką partię, nie mówiąc już o braku konserwatywnych liderów.


Jeśli przyjrzeć się strukturze obecnego Senatu to jest on spełnieniem pańskich oczekiwań. Słychać z różnych stron głosy o likwidacji Senatu, może więc rozwiązaniem jest likwidacja Sejmu i zastąpienie go Senatem? Wybory większościowe w okręgach wielomandatowych dają system dwubiegunowy.

- Spełnieniem moich oczekiwań? Dwubiegunowość partyjną odnoszę do Sejmu, a nie do Senatu. Dziś senatorowie są bardzo mocno uwikłani w układy partyjne, nie stać ich na niezależność myślenia i działania. Czasem owszem senatorowie Platformy okazują się mieć inne zdanie, niż posłowie klubu PO, ale przeważnie prowadzi to do kompromitacji Senatu, jak w przypadku sprzeciwu, aby zachęcać w ustawie do wywieszania flagi państwowej na zakładach pracy w święta państwowe. Ale mimo to jestem zdecydowanie przeciwny likwidacji Senatu, gdyż jest on bardzo mocno wpisany w naszą tradycję ustrojową, a poza tym z Sejmu czasem wychodzą naprawdę kiepskie ustawy i Senat musi je poprawiać. Jednak dziś Senat nie odgrywa roli niezależnej izby wyższej, jest zdecydowanie izbą niższą, mającą charakter pomocniczy w stosunku do Sejmu. Uważam, że należy odpolitycznić, a także wzmocnić tę izbę. Część senatorów, mniej więcej 1/5, powinien nominować prezydent. W Senacie powinni również zasiadać, jako tzw. wiryliści, rektorzy dwóch największych uniwersytetów: Jagiellońskiego i Warszawskiego, a także byli prezydenci państwa, jak ma to miejsce we Włoszech. Senat, obok prezydenta, ale bez udziału Sejmu, powinien mieć również prawo powoływania członków Trybunału Stanu i Trybunału Konstytucyjnego. Czynne prawo wyborcze do Senatu powinni mieć obywatele, którzy ukończyli 40 lat, a bierne – 25 lat. Senat musi być prawdziwą izbą refleksji, izbą mędrców. Dopiero wtedy spełni swoją rolę ustrojową.


Projekt konstytucji przygotowany przez PiS zakłada pozostawienie Senatu, ale zupełnie zmienia jego dotychczasowy model. Dlaczego kandydat do Senatu według projektu PiS musi pełnić przez co najmniej 5 lat funkcję publiczną z wyboru lub kierownicze stanowisko w państwie? Taki zapis zamyka drogę do Senatu dla przedsiębiorców, artystów, nauczycieli akademickich, dziennikarzy. Senat tylko dla zawodowych polityków lub urzędników państwowych?

- Dla aktywnych zawodowo przedsiębiorców, artystów, nauczycieli czy dziennikarzy, czyli ludzi wszelkich zawodów, którzy przypadkowo znaleźli się w polityce, jest miejsce przede wszystkim w Sejmie. Niech tam uczą się i nabierają doświadczenia, a gdy zdobędą szlify w izbie niższej, czy choćby na poziomie radnego miejskiego lub prezydenta miasta, niech idą wykorzystać swą wiedzę i doświadczenie do Senatu. Proszę zwrócić uwagę, że nasz projekt nie zabrania ludziom różnych zawodów kandydować do Senatu. On tylko wskazuje, że muszą wykazać się cierpliwością i determinacją, że muszą przejść wcześniej pewną ścieżkę zawodową w pracy publicznej, która nada im uprawnienie do ubiegania się o mandat senatorski. Jeśli Senat ma być autentyczną izbą wyższą, to wiedza wyniesiona z różnych szkół, wzmocniona wieloletnim doświadczeniem różnych profesji, musi zostać wzbogacona na funkcjach publicznych z wyboru lub na kierowniczych stanowiskach państwowych. Dopiero tak oszlifowane „diamenty” – jeszcze raz podkreślam: błyszczące barwą różnych zawodów, ale i doświadczeniem pracy na różnych stanowiskach publicznych – powinny trafiać do Senatu. Z takich senatorów naprawdę będziemy mieli pożytek, bo będą oni traktowali Senat jako autentyczne wyróżnienie, jako zwieńczenie swojej kariery zawodowo-politycznej, a nie jako „emeryturę polityczną”.
 

Powiedzmy, że mnie pan przekonał, wszystkim zależy na tym, aby do Parlamentu trafiali ludzie najwyższych kompetencji i o moralnym autorytecie. Ale czy projekt PiS to gwarantuje? Nadal o tym, kto trafi do parlamentu, decydować będą partyjni liderzy, przyznający miejsca na listach, a nie wyborcy, którzy sami są w stanie wyłonić ze swojego środowiska lokalne autorytety.

- Żaden projekt niczego nie gwarantuje. Zawsze to ludzie rozstrzygają: jedni układając listy, inni oddając głosy. W przypadku Senatu jednak mają być wybory jednomandatowe, a zatem ci, którzy będą wystawiali kandydatów, muszą liczyć się z preferencjami wyborców i z ich deklarowanym poparciem dla poszczególnych kandydatów.

Jeśli chodzi o wybory do Sejmu, to muszę powiedzieć, że zanim zostałem posłem, byłem za wyborami większościowymi, a po moim osobistym doświadczeniu jako kandydata jestem za systemem proporcjonalnym. Wiem jedno, gdybym wystawił swoją kandydaturę w jednomandatowym okręgu wyborczym, gdy po raz pierwszy kandydowałem do Sejmu, nie miałbym szans na elekcję. Dzięki systemowi proporcjonalnemu i wyborze wielu kandydatów w jednym okręgu mogłem zostać posłem kandydując z dwudziestego miejsca na liście. Jeżeli partia bierze w okręgu 6-7 mandatów, to szansę ma każdy nowicjusz. Ja po prostu swojej szansy nie zmarnowałem. Początkowo traktowałem moje kandydowanie jako prekampanię do wyborów samorządowych. Planowałem, po radnym Rady Dzielnicy Mokotów, zostać radnym Rady Warszawy. Jednak, gdy znalazłem się już na liście kandydatów do Sejmu, uznałem, że nie mam nic do stracenia i rzuciłem się w wir walki. Jak widać moi wyborcy potrafili odnaleźć mnie i na dwudziestym miejscu. Ale wielu byłoby bardzo zawiedzionych, gdyby chcieli głosować na mnie, a nie znaleźli mnie jako kandydata w ich okręgu jednomandatowym, gdyż akurat ktoś inny byłby wystawiony, a ja dwie ulice dalej, w innym okręgu. Moim zdaniem system wyborów proporcjonalnych do Sejmu ma swoje zalety nie tylko dla kandydatów, ale także dla wyborców. Wiem, że to co powiedziałem może być bardzo kontrowersyjne dla zwolenników JOW-ów.


Innym poważnym zastrzeżeniem do projektu Konstytucji PiS są kontrowersyjne zapisy dotyczące tzw. „kotwicy deficytowej”, a właściwie jej braku, co może skutkować poważnym poluzowaniem dyscypliny budżetowej.

- Faktycznie brak zapisu o „kotwicy deficytowej”, która chroni przed nadmiernymi wydatkami budżetowymi, może zastanawiać, a nawet niepokoić.

Z drugiej jednak strony proszę pamiętać, że nasz minister finansów Zyta Gilowska bardzo pilnowała, aby utrzymać kotwicę deficytu na poziomie 30 mld zł. Zatem to nie o konkretny zapis w konstytucji chodzi, tylko o wolę polityczną i racjonalne podejście do gospodarki.

Chcę jednak zwrócić uwagę na inny problem. Krytycy projektu, którzy w portalu www.konserwatyzm.plza wszelką cenę chcą wmówić czytelnikom, że projekt konstytucji PiS jest na wskroś socjalistyczny, albo nie znają społecznej nauki Kościoła katolickiego, albo świadomie dopuszczają się manipulacji, utożsamiając podejście katolickie z socjalistycznym. W świetle nauczania papieskiego prywatna własność jest podstawą i fundamentem, ale nie jest „świętością”, nie ma charakteru bezwzględnego, nie stoi przed człowiekiem, ma jedynie służyć człowiekowi. Nie mogę zrozumieć, skąd u osób, które nazywają się konserwatystami, tak dogmatycznie liberalne podejście. Przecież tradycyjny konserwatyzm to jednak paternalizm. Kościół potępia liberalizm w czystej postaci, nazywając go „grzechem”. Państwo ma chronić i wspierać obywateli, ale nie powinno ich ograniczać, a tym bardziej zniewalać.


Sądzę, że spora część prawicy myśląc o lepszej konstytucji posługuje się kategoriami, które znalazły wyraz w tzw. „konstytucji Michalkiewicza”. Projekt ów uznaje, że własność prywatna jest przedmiotem szczególnej ochrony prawa. W projekcie konstytucji przygotowanym przez PiS takiego zapisu zabrakło.

- Oczywiście, że własność prywatna musi być prawnie chroniona w państwie, gdyż jest to podstawowa, można powiedzieć, naturalna forma własności. Literalnie sformułowania Michalkiewicza nie ma w projekcie PiS i trochę szkoda, gdyż przez to jest on w tej kwestii nieczytelny. Niemniej, gdy czytamy w projekcie PiS o ochronie własności obywateli, to oczywiście te słowa oznaczają ochronę własności prywatnej, gdyż nie ma innej własności indywidualnej. Musimy jednak pamiętać, że od własności ważniejszy jest człowiek. Dla mnie wpisanie do konstytucji PiS ochrony życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci jest ważniejsze niż zapis o szczególnej ochronie własności prywatnej, choć osobiście jestem gorącym zwolennikiem tejże własności i maksymalnej redukcji tzw. własności państwowej.


W projekcie konstytucji pojawiają się takie określenia jak: społeczna gospodarka rynkowa, wykluczenie społeczne, bezpłatna nauka, bardzo rozbudowany jest katalog praw socjalnych. Zarzuty o to, że projekt jest dość socjalistyczny lub socjaldemokratyczny nie są wyssane z palca.

- Społeczna gospodarka rynkowa to pojęcie, mające swoją genezę w katolickiej nauce społecznej, faktycznie jest bardzo bliskie współczesnej lewicy, która przyznała się do bankructwa socjalizmu w gospodarce. Wykluczenie społeczne wielu osób jest faktem, nad którym żadna władza, która poważnie traktuje swoją misję służby wszystkim obywatelom, nie może przechodzić obojętnie. Natomiast bezpłatna nauka jest dziś standardem europejskim, a nawet światowym. Ważne, że obok publicznych szkół funkcjonują i rozwijają się szkoły niepubliczne, które są doskonałym uzupełnieniem tych pierwszych i – co ciekawe – konkurując ze szkołami publicznymi, zmuszają je do podnoszenia poziomu edukacji. Ale generalnie zgadzam się z sugestią zawartą w pytaniu, że nadmiernie rozbudowany katalog praw socjalnych może być trudny do udźwignięcia przez państwo na dorobku, jakim jest Polska. Jestem zwolennikiem mniejszej ilości praw socjalnych, które państwo faktycznie zagwarantuje i dobrze wykona, niż żeby wiele z tych praw pozostało tylko na papierze, albo było realizowanych w sposób namiastkowy, który nie rozwiąże danego problemu.


Kto jest autorem głównym projektu Konstytucji?

- To jest pierwszy owoc działalności Zespołu Pracy Państwowej PiS, ale też dowód na bliską współpracę ze środowiskiem akademickim. Główne tezy niewątpliwie sformułował Jarosław Kaczyński, ale cały dokument napisali zewnętrzni eksperci, w tym młodzi pracownicy naukowi uczelni wyższych. Wąskie grono osób z kierownictwa partii zna ich nazwiska. Nie są one jednak ujawniane z obawy na możliwość zemsty ze strony tych starych profesorów, którzy identyfikują się z PO i SLD.


Jednym z zarzutów, który pada pod adresem tego projektu jest to, że został on stworzony wyłącznie dla celów marketingowych i nie ma żadnych szans na realizację w przyszłości.

- Taki zarzut można postawić każdej partii, która ma swój projekt zmiany konstytucji. Myślę, że partie powinny mieć swoje projekty ustawy zasadniczej, bo świadczy to o dojrzałości programowej. PiS miał wcześniej całościowy projekt i dobrze, że po kilku latach go zaktualizował, jest to bowiem dowodem pewnych przemyśleń. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że bardzo trudno uzyskać na tyle dużą większość parlamentarną, by zmienić choćby jeden zapis w konstytucji, a jeszcze trudniej całkowicie zmienić ustawę zasadniczą bez posunięcia się do niedemokratycznej zasady oktrojowania prawa.

Proszę zwrócić uwagę na pewną zasadniczą różnicę między PO i PiS. Prezes Kaczyński zapowiada pod koniec roku, że tuż po Nowym Roku PiS ogłosi projekt konstytucji i w styczniu prezentujemy go jako jednolity dokument. Premier Tusk zapowiada także pod koniec roku, że PO przedstawi w styczniu projekt konstytucji, prezentuje jego założenia, po czym, w wyniku krytyki ekspertów i nieprzychylnych sondaży opinii publicznej wycofuje się z niektórych propozycji. Ostatecznie PO ogłasza w lutym nie projekt konstytucji, tylko kolejne już zmienione założenia, całkowicie uwzględniające oczekiwania obywateli wynikające z badań sondażowych. Czy to nie jest właśnie gra marketingowa?


Co pańskim zdaniem powinno zostać zmienione w projekcie PiS? Jak inaczej zdecydowałby się Pan rozłożyć akcenty?

- Moje uwagi do konstytucji PiS idą w dwóch kierunkach. Pierwsze sugestie związane są z moją obserwacją funkcjonowania państwa od strony obywateli. Spółdzielcy narzekają, że są całkowicie bezsilni wobec samowoli władz spółdzielni mieszkaniowych, które zresztą bardzo często są ostoją postkomuny. Instytucja lustracji, która ma demaskować złe funkcjonowanie zarządów spółdzielni, całkowicie się nie sprawdza, gdyż swoi kontrolują swoich. Wiemy, że Najwyższa Izba Kontroli jest skutecznym organem kontroli. Trzeba albo uzbroić NIK w stosowne kompetencje, albo utworzyć odrębny organ, podległy Ministerstwu Infrastruktury, który będzie kontrolował funkcjonowanie spółdzielni. Druga bolączka obywateli jest związana z funkcjonowaniem sądów. Ludzie narzekają na sądy, gdyż wyroki bardzo często są niesprawiedliwe, stronnicze, a sprawy przed sądami ciągną się latami. Co prawda obywatele otrzymali możliwość skargi do Trybunału Konstytucyjnego na wyrok sądu, ale myślę, że należy jeszcze wzmocnić kompetencje Rzecznika Praw Obywatelskich, aby miał możliwość, jako organ niezależny od władzy wykonawczej i ustawodawczej, skutecznie monitorować sprawy toczące się przed sądami, które jako jedyna władza w państwie nie przeszły procesu dekomunizacji.

Drugie sugestie dotyczą głowy państwa. Uważam, że skoro zdecydowaliśmy się na zaprojektowanie „superprezydenta”, który może rozwiązywać Sejm i odmówić powołania ministra, to powinniśmy być konsekwentni w budowaniu modelu cezariańskiego. Gdybym pisał konstytucję, niewątpliwie wydłużyłbym kadencję prezydenta do 7 lat i przekazał mu pełną odpowiedzialność za politykę zagraniczną. W tym zakresie rząd powinien być wykonawcą polityki kreowanej przez głowę państwa. Ponadto dążyłbym do tego, aby Sejm miał ograniczoną możliwość ingerowania w wysokość budżetu Kancelarii Prezydenta RP. Co z tego, że nadamy prezydentowi szerokie prerogatywy, jeśli Sejm przeciwny osobie prezydenta znacznie obetnie mu budżet, przez co uniemożliwi skuteczne wykonywanie tych prerogatyw. Od dwóch lat obserwujemy, jak większość rządowa w Sejmie, z inspiracji Platformy Obywatelskiej, ogranicza budżet prezydenta pod pretekstem oszczędności. Dopóki prezydent jest „malowany”, ten problem nie ma zasadniczego znaczenia dla Państwa, ale jeśli szczupłość środków uniemożliwiłaby wykonywanie przez głowę państwa polityki państwowej, to byłby to nie tylko nasz wewnątrzpaństwowy dramat, ale także skandal międzynarodowy. Wiemy, że PO byłaby do tego zdolna, byle tylko pognębić prezydenta Lecha Kaczyńskiego.


Taki model funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych - prezydent posiada kompetencje władzy wykonawczej, ale to Kongres ma „klucz do skarbca”. W ten sposób Kongres może do pewnego stopnia kontrolować poczynania prezydenta.

- I ja tego nie neguję. Tylko czym innym jest rywalizacja polityczna czy spór merytoryczny, a czym innym jest zwykła, prymitywna złośliwość.

A w przypadku działania PO mamy do czynienia z niskimi pobudkami, z działaniem obliczonym na szkodzenie prezydentowi RP. Chodzi o takie zmniejszenie budżetu głowy państwa, aby starczyło mu na wykonywanie zadań konstytucyjnych, ale zabrakło na dodatkowe inicjatywy, które mogą uzyskać poważny wymiar społeczny i polityczny.


Może chodzi o oszczędności budżetowe? Przecież mamy kryzys finansowy i wszyscy muszą zaciskać pasa, prezydent także.

- Tak właśnie rząd i posłowie koalicji rządowej to tłumaczą. Kryzys to doskonały pretekst, by znacząco zmniejszyć budżet Instytutu Pamięci Narodowej i Kancelarii Prezydenta RP. Oczywiście zmniejszono budżety także niektórym innym urzędom. Kancelaria Premiera również chwali się znacznie mniejszym budżetem. Jednakże w tym przypadku mamy ewidentnie do czynienia z kreatywną księgowością. Oczywiście, że budżet Kancelarii Premiera jest mniejszy, skoro przesunięto z niego do innych resortów zadania, a za nimi poszły środki. Tu odjęto, tam dodano, ale pokazuje się, że odjęto pieniędzy z budżetu KPRM i premier może być dumny z poczynionych oszczędności w swoim gniazdku. Wszystko to gra pozorów, na którą niczym w sieć łapie się wielu obywateli, którzy wierzą we wszystko, co usłyszą w telewizji.


Dlaczego politycy zamiast realizować interes narodowy zajmują się robieniem prymitywnych złośliwości?

- Proszę spytać polityków, co to jest interes narodowy. Większość pana wyśmieje, a niektórzy popukają się w czoło. A poza tym, wie pan, interes narodowy, to brzmi groźnie, a przynajmniej dwuznacznie. Pachnie nacjonalizmem. Dziś liczy się interes europejski i żeby deklaratywnie wszystkim żyło się lepiej. A gdy interesu narodowego nie można lub nie chce się realizować w polityce, pozostają tylko prymitywne złośliwości. Oczywiście trochę wykrzywiam zwierciadło rzeczywistości, ale faktem jest, że obecna władza choruje na brak wizji i dalekosiężnych celów narodowo-państwowych, w jej polityce nie widać długofalowej racji stanu, a najwyżej kulawą doraźność. Owszem, generalnie w demokracji każda władza żyje od wyborów do wyborów i każde wybory determinują politykę rządową, podcinając jej skrzydła, ale obecna władza od samego początku założyła, że będzie jedynie administrować państwem i robić uniki, aby ponieść jak najmniejsze koszty rządzenia. Ta władza nie chce z Polski zrobić wielkiego kraju, a nawet nie chce go oczyścić z korupcji i złodziejstwa. Ta władza nie dba o suwerenność Polski, ani o jej pozycję międzynarodową. Ma raczej charakter kliencki. I aby przysłonić swoją nijakość, bezradność i bezczynność, posługuje się prymitywnymi złośliwościami wobec opozycji i prezydenta. To właśnie prezydenta, i to w niewybrednych słowach, obciąża się za nieudolność tego rządu. Premier Tusk mówił wyraźnie: dopóki Lech Kaczyński jest głową państwa, rząd nic nie zrobi, bo obawia się weta prezydenta. Dobra wymówka na nicnierobienie, którą ludzie kupują.
 

LUTY-MARZEC 2010 r.

 

„KONSERWATYSTA W POSTKONSERWATYWNYM ŚWIECIE z posłem Arturem Górskim rozmawia Grzegorz C. Lepianka”.
 
 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Polityka