Głodówka w obronie nauczania historii w szkołach, wielotysięczne demonstracje w wielu miastach Polski w obronie wolności słowa, skazanie poety za wyrażenie opinii o znaczących przedstawicielach systemu władzy, ale też brutalne pobicie przez policję niewinnych ludzi czy niedopuszczenie niezależnego biegłego do sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej i spokojna pewność siebie ministra, który zwodził śledczych z wprawą doświadczonego fałszerza – to wszystko wyraziście mówi, jak wygląda współczesna Polska. Że aż nadto jest podobna do PRL. Także gdy idzie o arogancję rządzących i świadome dezinformowanie Polaków.
Jarosław Gowin, który kreuje się na konserwatystę w PO, w rzeczywistości bez wielkiego protestu akceptuje każdy daleki od konserwatyzmu pomysł swoich liderów – taki jak faktyczna współpraca z Januszem Palikotem czy wdrażana właśnie z rozmachem nagonka na Kościół.
Otóż ów minister sprawiedliwości z charakterystyczną dla siebie taktyką „Bogu świeczkę i diabłu ogarek” stwierdził, że telewizja Trwam powinna dostać koncesję na nadawanie cyfrowe i że należy się jej to bardziej niż stacjom nadającym soft porno. Nie bardzo wiadomo, o jakie stacje ministrowi chodziło – zapewne o te, które już otrzymały decyzją KRRiT miejsca na multipleksie. Ta krytyka postanowień Rady została jednak natychmiast przez Jarosława Gowina spuentowana. Zdaniem ministra – z tym, że telewizja Trwam nie otrzymała miejsca na multipleksie, a dostały ją np. nowe byty gospodarcze, których współwłaścicielami – cóż za zbieg okoliczności! – są grupy Polsatu i ITI – Platforma nie ma nic wspólnego. Pan minister kpi czy o drogę pyta?
To przecież Platforma wraz z prezydentem wywodzącym się z PO decyduje w Krajowej Radzie, której zresztą szefem jest były działacz tej partii Jan Dworak, a członkiem Krzysztof Luft, także były członek Platformy, nieskutecznie ubiegający się o mandat z jej list wyborczych. To, że z decyzjami koncesyjnymi, podobnie jak z wyborem władz mediów publicznych całkowicie podporządkowanych rządowi, PO ma właśnie najwięcej wspólnego, jest pewnie oczywiste dla każdego, włączając w to ministra sprawiedliwości. Dlaczego zatem minister Gowin publicznie mówi na białe czarne?
Po pierwsze dlatego, że wie, iż może sobie na to pozwolić – kontrolowane przez PO główne media w Polsce przejdą nad taką wypowiedzią do porządku dziennego, nikt tam nie mówi publicznie, że to kpina w biały dzień. Po drugie jednak minister wie, jak i inni działacze PO, że kłamstwo i dezinformacja w sytuacji, gdy nie istnieje faktyczna kontrola społeczna mediów, są skuteczną metodą walki politycznej. To się po prostu sprawdza. Polacy dawali się do tej pory na nią nabierać, czemu zatem z niej rezygnować?
Kłamstwo w Pałacu Prezydenckim
Znacznie bardziej ordynarny przykład stosowania tej taktyki mamy w przypadku reformy emerytalnej – tu dezinformacja ma uspokoić wyborców, tak by zaakceptowali podwyższenie wieku emerytalnego. Korzystanie z tej taktyki widać choćby w zgodnych, niemal słowo w słowo jednakowych wypowiedziach różnych polityków PO (recytujących zapewne przekazy dnia, które dostają SMS-ami), a także publicznych wystąpieniach prezydenta. Oprócz tez o konieczności wydłużenia wieku emerytalnego, straszenia, że emerytury kobiet będą dramatycznie niskie, tych wszystkich tekstów „wszyscy mamy świadomość”, że zmiany są „absolutnie niezbędne”, pojawiło się ewidentne kłamstwo, wprowadzone przez propagandystów PO do obiegu publicznego, a najdobitniej wypowiedziane przez Bronisława Komorowskiego. Prezydent, włączając się w kampanię rządu o niezbędności wydłużenia pracy do 67. roku życia, gdy krytykował manifestujących przeciw proponowanym zmianom, oznajmił: reforma dotyczy ludzi młodych, dwudziestolatków, a protestują przeciw niej ci, których ona nie dotknie. I że „nie ma uzasadnienia dla protestów tych, którzy są dzisiaj w wieku przedemerytalnym, bo to ich w ogóle nie dotknie”. To przekonanie ugruntowywane na różnych forach, powtarzane przez prorządowych publicystów i dziennikarzy, nie ma nic wspólnego z prawdą – dłużej będziemy pracować od przyszłego roku wszyscy.
Zmiany uderzą w nas wszystkich
Co cztery miesiące kolejna grupa danych roczników nie będzie mogła przejść na emeryturę w terminie dotychczas przewidywanym. Różnica dotyczy tylko tego, które roczniki będą o ile dłużej pracować. Mężczyzna mający dziś 60 lat będzie musiał pracować rok dłużej, podobnie kobieta, która dziś ma 58 lat. Ale już czterdziestopięciolatkom okres aktywności zawodowej wydłuży się o cztery i pół roku. Do 67. roku życia będą zaś musiały pracować kobiety urodzone w 1973 r.
Doprawdy ta reforma dotyczy nas wszystkich i gdyby było inaczej, gdyby jej efekty były widoczne dopiero za jakieś 20–30 lat, ten rząd zapewne nie zawracałby sobie nią głowy. Pilność i upór w opóźnianiu możliwości przejścia obywateli na emeryturę (mężczyźni w wieku 65 lat, kobiety – 60) wynikają z bardzo doraźnych potrzeb rządu. Jedną z nich wyłuszczył podczas przepychanek koalicyjnych polityk PSL Stanisław Żelichowski. „Rynki finansowe zaakceptowały obecną koalicję (...). Reforma emerytalna jest poważnym tematem, na którego załatwienie liczą (…), my nie możemy zawieść tych oczekiwań”. Polityk koalicji przyznał tym samym, że nowe projekty dotyczące wieku emerytalnego są forsowane pod presją zachodnich instytucji finansowych, i że chodzi nie tyle o problemy demografii, ile kłopoty z deficytem budżetowym. Tu i teraz. Przyjęcie zmian emerytalnych oznaczałoby, że od przyszłego roku właśnie co cztery miesiące ZUS nie będzie wypłacał świadczeń kolejnej grupie Polaków. Począwszy od obecnych 64-latków i 59-latek. W ciągu najbliższych dwóch–trzech lat ta grupa stanie się całkiem spora, rząd spodziewa się zatem znacznych oszczędności w budżecie.
Ale jest i inny aspekt tej sprawy, na który dobitnie zwróciła uwagę prof. Jadwiga Staniszkis – rząd obchodzi się bezwzględnie z Polakami, proponując nieludzkie rozwiązania, bo premier Tusk stara się w Europie o miano prymusa (i wraz z Janem Krzysztofem Bieleckiem o stanowiska), zupełnie pomijając rozwiązania, które faktycznie mogłyby kwestię reformy emerytalnej rozwiązać. Chodzi o tworzenie nowych miejsc pracy, wprowadzenie działań, które umożliwiałyby walkę z bezrobociem wśród młodych, tak by szybciej wchodzili na rynek pracy i w związku z tym dłużej odprowadzali składki. To również takie działania prorozwojowe, które sprawiłyby, że zmuszeni do emigracji i pracy na zmywaku Polacy mogliby wrócić do kraju. Tymczasem Donald Tusk wybiera prostą, brutalną metodę – obliczoną na to, by spodobała się Europie, rynkom finansowym, agencjom ratingowym, z zimną obojętnością podchodząc do losu konkretnych Polaków, którzy „wszyscy wiedzą”, że „to konieczne”. Opowieści premiera porównujące sytuację Polaków do Niemców czy Szwedów, którzy pracują do 67. roku życia, to jawna arogancja. Mając świadomość stanu służby zdrowia, przepaści w poziomie życia w tych krajach i w Polsce, takie zdania tchną pogardą dla zwykłego Kowalskiego, który w odróżnieniu od premiera i jego rodziny nie ma szans ani na narty w Dolomitach, ani na leczenie za granicą. I znów Tusk czyni tak dlatego, że wie z doświadczenia, iż odpowiedzialność polityczna właściwie nie istnieje i że przy poparciu establishmentu i prorządowych mediów może pozwolić sobie na bardzo wiele, a ludzie znów to jakoś kupią. I nikt za to w przyszłości go nie rozliczy.
Znów nas będą na siebie szczuć
Polacy udowodnili przez ostatnie 20 lat, że są narodem bardzo cierpliwym i gdy umiejętnie przedstawi się im wydarzenia – wyrozumiałym. Wiadomo też, że część z nich ciągle uważa to, co przekazują im główne stacje i gazety, za wiarygodne – to dzięki temu udało się wdrożyć strategię trwania przy władzy środowisk pokomunistycznych sprzymierzonych z częścią elit postsolidarnościowych w Platformie Obywatelskiej. Ale kreowana emocja „anty-PiS” jest już – mimo naprawdę żarliwych wysiłków „Gazety Wyborczej”, Stefana Niesiołowskiego czy redaktorów TVN – coraz słabsza. Wyznaczenie na nowego wroga polskiego episkopatu i Kościoła, by rozpalić głowy Polaków emocjami antyklerykalnymi, też raczej na dłuższą metę się nie sprawdzi. Spadające gwałtownie sondaże, coraz liczniejsze i obejmujące kolejne miasta w Polsce manifestacje pokazują, że Donald Tusk ma coraz większe kłopoty. Rośnie też frustracja w samej Platformie, mnożą się kłopoty z koalicyjnym PSL, który najwyraźniej postanowił skończyć z autoryzowaniem arogancji szefa rządu – to sprawia, że Donald Tusk próbuje pacyfikować te nastroje wypróbowaną metodą – strachem.
Straszy zatem wcześniejszymi wyborami do parlamentu, dobrze wiedząc, że niedługo po poprzedniej kampanii ani koledzy partyjni, ani koalicjant nie zechcą stanąć w szranki wyborcze. Być może prawdą jest, że Tusk zakłada, iż musi wytrwać jako premier jeszcze rok, bo potem znaleźć się ma na stanowisku w Unii Europejskiej. Ale do tego czasu jego propagandyści będą się pewnie starali jakoś zagospodarować rodzące się na serio emocje antyrządowe. Znów nas będą na siebie szczuć. Patrzmy uważnie.
Joanna Lichocka
JESTEŚMY LUDŹMI IV RP
Budowniczowie III RP
HOŁD RUSKI
9 maja 1794 powieszeni zostali publicznie w Warszawie przywódcy Targowicy skazani na karę śmierci przez sąd kryminalny: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło.
Z cyklu: Autorytety moralne. В победе бессмертных идей коммунизма Мы видим грядущее нашей страны.
Z cyklu: Cyngle.Сквозь грозы сияло нам солнце свободы, И Ленин великий нам путь озарил
Wkrótce kolejni. Mamy duży zapas.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka