Badanie katastrofy smoleńskiej było od początku chaosem, farsą i grą pozorów – wynika z książki Edmunda Klicha, byłego akredytowanego przy rosyjskim MAK-u, zatytułowanej „Moja czarna skrzynka”. Jego relacja ujawnia, jak wiele zaniechań i uchybień popełniono w tym najważniejszym śledztwie w historii Polski. Klich zachwyca się profesjonalizmem Rosjan i chwali dobrą współpracę z nimi, a jednocześnie mówi o ich kłamstwach, oszustwach, nierzetelności, nieudolności oraz łamaniu prawa i podstawowych zasad. To rozdwojenie jaźni akredytowanego zostało chyba zauważone, skoro główną pomocą, jaką otrzymał od naszego rządu, kiedy działał w Rosji, była wizyta u niego naczelnego psychiatry wojskowego.
Rok temu napisałem o Klichu: „Pułkownik cieszy się wyjątkowymi względami prezesa Rady Ministrów, który chroni go, mimo ataków i zarzutów, jakie stawiają mu politycy, wojskowi i eksperci. Ze względu na posiadaną wiedzę Edmund Klich jest dla rządu chodzącą bombą zegarową, a jednak nikomu nie starcza odwagi, aby go usunąć z funkcji i tym samym zmniejszyć skutki nieuchronnego wybuchu”. Kiedy w lutym br. został wreszcie odwołany z funkcji przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, stało się tylko kwestią czasu, kiedy eksploduje. Teraz właśnie to nastąpiło.
Wywiad rzeka udzielony Michałowi Krzymowskiemu i dokumenty z archiwum płk. Klicha są kopalnią pretensji i zarzutów, które wstrząsnęłyby pewnie każdym demokratycznym krajem. W Polsce PO nie wiadomo, jaki będzie skutek tej publikacji, bo zarzuty o zdradę czy współpracę z obcymi służbami nie robią już wrażenia.
Dostęp do premiera
Kilka dni po wywyższeniu Edmunda Klicha, czyli po uznaniu go za jedynego akredytowanego przy badaniu smoleńskiej katastrofy, wydarzyło się coś, co postawiłoby w stan alarmu służby bezpieczeństwa każdego niepodległego kraju. Rosjanie zaproponowali Klichowi, że załatwią mu kontakt z szefem polskiego rządu z pominięciem ministra obrony, któremu akredytowany formalnie podlegał, ale za którym nie przepadał. Akredytowany natychmiast przekazał do Warszawy informację o tej niecodziennej ofercie.
Doniesienie, że służby obcego państwa (w tym przypadku potencjalnego przeciwnika i wroga naszego sojuszu obronnego) oferują komuś dostęp do szefa rządu, powinno wywołać szok. I rzeczywiście, u ministra obrony sygnał ten wywołał zdumienie. Efekt sprawy był jeszcze bardziej zdumiewający. Akredytowany otrzymał to, co oferowali mu Rosjanie – bezpośredni dostęp do premiera. W końcu kwietnia 2010 r. spotykał się z nim aż trzykrotnie. Co więcej, meldunki akredytowanego, które wcześniej trafiały do ministra obrony, przekazywane były potem już bezpośrednio do premiera. „Chciałem wyjść spod ministra Klicha i przerzucić sprawę na poziom szefa rządu – stwierdza akredytowany – I to się udało, bo od tej pory nie musiałem już słać meldunków do MON-u, pisałem prosto do kancelarii premiera” (s. 94).
Na garnuszku Rosjan
W swoich wynurzeniach Edmund Klich wyjaśnia przyczynę swojego awansu: „Z wojskowymi Rosjanie nie chcieli rozmawiać, a ze mną – tak. Może widzieli we mnie współpracownika i liczyli, że ja im wszystko odpuszczę” (s. 68). Z zapisków Klicha wynika, że polscy wojskowi „założyli sobie, że wszystko zwalą na Ruskich”. Tymczasem Klich stale przekonywał, że to polski system (czyli Siły Powietrzne RP) są odpowiedzialne za katastrofę. Polski akredytowany był blisko z Rosjanami prowadzącymi badanie, a skonfliktowany z próbującymi się do niego włączyć Polakami. Chwalił się przede wszystkim swoimi relacjami z Aleksiejem Morozowem, któremu premier Putin powierzył kierowanie technicznym badaniem katastrofy. I nie przeszkadzała Klichowi w tych kontaktach nawet inwigilacja. Klich był bowiem przekonany, że rozmowy Polaków badających katastrofę są podsłuchiwane (s. 68). Swoje meldunki dla rządu przekazywał poprzez szyfrowaną łączność wojskową. „Niedługo po tym, gdy dowiedziałem się, że wojsko zwija łączność specjalną i nie będę miał jak słać meldunków do Warszawy, spotkałem się z Morozowem. Zaproponował mi, że może załatwić, by moje meldunki były przesyłane bezpośrednio do premiera Donalda Tuska. A ja wcześniej pytałem naszych szyfrantów, czy mają możliwości przesyłania moich pism prosto do premiera, bez żadnych pośredników. Skąd Morozow o tym wszystkim wiedział?” – pyta retorycznie pułkownik.
Akredytowany odpowiedział Rosjaninowi, że nie chce, by mu załatwiał bezpośrednie dojścia do premiera Tuska, gdyż „to mogłoby oznaczać, że jest na garnuszku Rosjan”.
Wydarzenie nie z tej ziemi
Kiedy Edmund Klich zameldował do Warszawy, że Rosjanie zaoferowali mu bezpośredni dostęp do premiera, sprawą zajęły się ponoć polskie służby. W nagranej przez akredytowanego potajemnie rozmowie w ministerstwie obrony 22 kwietnia 2010 r. minister Bogdan Klich mówi: „Pan napisał w pierwszym meldunku taką informację, że Morozow się do pana zwrócił, że on wystąpi do premiera Tuska, żeby ułatwił panu z nim kontakt”. Edmund Klich próbuje mu przerwać: „Nie, nie, nie”. Minister jednak kontynuuje: „To muszę powiedzieć, że to wydarzenie nie z tej ziemi. Żeby przedstawiciel obcego państwa występował z taką inicjatywą do przedstawiciela rządu polskiego, że obce państwo będzie wpływało na polski rząd w pańskiej sprawie”. Speszony pułkownik tłumaczy: „Ja napisałem tę prawdę, żebym nie miał kłopotu z tego powodu”. Ale minister dociska go, aby potwierdził jeszcze raz propozycję Morozowa: „Ale zwrócił się, czy nie zwrócił się?” Edmund Klich potwierdza; „Tak. Ale żebyśmy jasność mieli. On się zapytał tak: »Edmund, czy pomóc ci, żebyś miał bezpośredni kontakt z premierem, a nie z ministrem obrony?«. Ja mówię: »Nie, dziękuję, ja mam kontakt z panem ministrem obrony«. Wszystko”. Minister obrony wyznaje mu: „Muszę powiedzieć, że dla mnie było to zaskakujące, dla naszych służb też”. Edmund Klich broni się: „Dlatego ja zameldowałem, prawda, od razu”. Minister ostrzega akredytowanego: „Żeby nie było tak po prostu, że oni będą pozyskiwać przez pana (…) jakieś informacje, które są wrażliwe dla bezpieczeństwa państwa polskiego”. Akredytowany czuje się zmuszony zaprzeczyć, że przekazuje Rosjanom takie informacje, choć przyznaje, że jest z nimi po imieniu, bo „ta współpraca jest dobra” i „trzeba to podtrzymywać.”
Urząd ochrony premiera
Niedługo po tej rozmowie Edmund Klich spotkał się z premierem. Potem przez następne miesiące smoleńskiego śledztwa cieszył się już nieustającymi względami Donalda Tuska, wbrew wszystkim, którzy chcieli go odsunąć i mimo otwartego konfliktu z MON-em, wojskiem i prokuraturą, mimo szkalowania polskiego lotnictwa, mimo rzucania bezpodstawnych oskarżeń przeciw poległym lotnikom. Powołując się na Edmunda Klicha, premier zapewniał, że mamy pełny dostęp do rosyjskiego badania i że Rosjanie robią więcej, niż muszą.
Książka Klicha jest kolejnym dowodem, że te oświadczenia składane przed kamerami i przed parlamentem mijały się z prawdą. Rosjanie od dnia, w którym uznali Klicha za akredytowanego, utrudniali dostęp do podstawowych czynności dochodzenia, nie przekazywali informacji i dokumentów, łamali wymogi prawa, które sami przyjęli jako podstawę dochodzenia. Mimo to premier publicznie zapewniał o dobrej współpracy.
Akredytowany tymczasem na prawo i lewo opowiadał, że w Rosji „nie ma żadnego wsparcia z Warszawy, że pod względem organizacyjnym cała ta misja to kompromitacja” (s. 56). Twierdził, że na jego pisma nikt nie odpowiadał. „Czułem, że kancelaria premiera nie interesuje się Smoleńskiem” (s. 64). Podczas jego pobytu w Rosji nikt do niego nawet nie zadzwonił z Kancelarii Premiera, ministerstwa lub ambasady, aby zapytać, czy mu czego nie potrzeba. (s. 65) Nawet pobyt w Smoleńsku musiał opłacić z własnej kieszeni.
Trybuna kłamstw
Na 65. posiedzeniu Sejmu 29 kwietnia 2010 r. prezes Rady Ministrów pytał retorycznie parlamentarzystów: „Czy w istocie dla obiektywizmu i przejrzystości tego śledztwa nie jest bezpieczniejszym wariantem maksymalnie dobra współpraca między polskimi i rosyjskimi instytucjami, pełna obecność przedstawiciela państwa polskiego, akredytowanego, którego dostęp do prac strony rosyjskiej jest 100-procentowy?”.
W tym samym wystąpieniu premier mówił; „Nie mieliśmy umowy międzynarodowej z Rosją. Nie mieliśmy nigdy takiej umowy, która w tak szczególnym przypadku dawałaby stronie polskiej komfortowe warunki działania. Chcę podkreślić jeszcze raz – i nie jest to moja intuicja czy moje przeświadczenie, ale informacje, jakie otrzymałem od prokuratora generalnego, od akredytowanego Edmunda Klicha i od członków komisji, a wcześniej także od ministrów Kopacz i Arabskiego, wtedy, kiedy pracowali w Moskwie przy identyfikacji ciał – ze wszystkich dotychczasowych informacji wynika jedno, że strona rosyjska w każdej ze spraw, gdzie potrzebna była współpraca, kiedy trzeba było, wykraczała in plus poza zapisy tej konwencji”. A mówił to premier dwa tygodnie po tym, jak Rosjanie odmówili udziału Polakom w oblocie lotniska Siewiernyj, co akredytowany uznał za pogwałcenie konwencji chicagowskiej. Premier mówił to, gdy Rosjanie nie dostarczali dokumentów, o które występowali Polacy. Premier mówił to po tym, jak Rosjanie nie dopuścili polskich specjalistów do sekcji zwłok ofiar. Mówił to po tym, jak wyłączono Polskę z faktycznego współudziału w badaniu, co przewidywało obowiązujące porozumienie między obu krajami.
Oświadczenia te premier opierał m.in. na informacjach, jakie otrzymywał z Moskwy. W meldunku specjalnym z 21 kwietnia 2010 r. Edmund Klich donosił mu, że od pierwszych godzin, kiedy przybył do Smoleńska wieczorem w dniu katastrofy: „współpraca ta układa się dobrze. Pan Aleksiej Morozow jest doskonałym fachowcem w dziedzinie badania wypadków” (Dokumenty str. 28). W późniejszych doniesieniach akredytowany pisze o dokumentach, których mu nie przekazano, o uniemożliwianiu dostępu do czynności badania, o „pogwałceniu zasad Załącznika 13 do Konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym” (Dokumenty s. 46). W meldunkach dla premiera donosi też, że nie dostał żadnego wsparcia ze strony instytucji polskich oraz o licznych uchybieniach tych instytucji przy organizacji lotu do Smoleńska. W piśmie z 22 czerwca 2010 r. stwierdza jako wniosek z dotychczasowych badań: „Przed lotem z najważniejszymi osobami w kraju nikt ze strony polskiej nie ocenił lotniska pod kątem jego stanu i wyposażenia w pomoce nawigacyjne” (Dokumenty, s. 46). W innym miejscu pisze, że jego zdaniem „niektóre przyczyny wypadku i czynniki mające wpływ na jego zaistnienie związane są z wieloma uchybieniami w przygotowaniu wizyty Prezydenta przez wiele instytucji państwowych” (Dokumenty s. 55). Dziwnie w tym kontekście wygląda wysoka samoocena władz i stwierdzenie, jakoby polskie państwo zdało egzamin. Jeszcze dziwniej wyglądają awanse, które dostały osoby odpowiedzialne za wskazywane przez Klicha „uchybienia”.
Sam przeciw wszystkim
Edmund Klich był w konflikcie z MON-em, Siłami Powietrznymi i prokuraturą wojskową. Mimo to był „nietykalny” i został jedynym polskim przedstawicielem przy rosyjskim badaniu. Książka potwierdza, że Klich został akredytowanym nie według decyzji polskiego rządu, lecz wyznaczył go na tę funkcję premier Federacji Rosyjskiej (str. 34). Klich opowiada, jak to po telekonferencji z Władimirem Putinem przejął kierowanie polskimi badaniami. Z podwładnego stał się nagle jego przełożonym.
Rosjanie wybrali Klicha dlatego, że był wobec nich spolegliwy, łagodny, unikał konfliktów, zachowywał się spokojnie i nie chciał się narażać. Ponadto jego zaletą w oczach Rosjan było to, że nie miał żadnego „wsparcia w Warszawie”. Dzięki temu Moskwa mogła badać katastrofę tak, jak się jej podobało.
Tajny pakt
Propozycja przyjęcia do wyjaśniania katastrofy samolotu państwowego przepisów dotyczących wyłącznie lotnictwa cywilnego padła zaraz po tragicznych wydarzeniach. Do Edmunda Klicha w Dęblinie zadzwonił Aleksiej Morozow, który zasugerował, że badanie odbędzie się według załącznika trzynastego do konwencji chicagowskiej (s. 10). Pułkownik wsiadł zaraz potem do samochodu i pojechał do stolicy, aby przekazać min. Cezaremu Grabarczykowi oczekiwania Rosjan. Już w samochodzie myślał o tym, że winę za katastrofę ponosi system polskich Sił Powietrznych. Klich nawet do Rosjan mówił od początku badania, że „to nasi schrzanili”. Był o tym przeświadczony, zanim jeszcze dojechał do Warszawy i rozpoczęło się śledztwo. Gdy tylko spotkał się z min. Grabarczykiem, powiedział mu o telefonie z Moskwy i o tym, że konwencja o lotnictwie cywilnym „to chyba jedyne porozumienie dotyczące badania wypadków lotniczych, które podpisały obydwa państwa”. Była to oczywista nieprawda, ale minister, a potem premier chyba w tę wersję uwierzyli, bo przekonują o jej prawdziwości do dziś. W rzeczywistości oba kraje obowiązywało porozumienie z 1993 r., którego Klich mógł nie znać, ale znali je wojskowi, bo na jego podstawie odbywały się loty do Rosji.
Pomysł, aby badać katastrofę samolotu państwowego przy użyciu konwencji, która to wykluczała, z punktu widzenia zdrowego rozsądku jest niedorzeczny. Nic dziwnego, że początkowo plan ten nie był akceptowany. Początkowo badanie katastrofy prowadzono wspólnie, tak jak przewidywało porozumienie z 1993 r.. Po stronie rosyjskiej szefem komisji badawczej został gen. Sergiej Bajnietow, po stronie polskiej płk Mirosław Grochowski.
Dopiero po kilku dniach Rosjanom udało się przeforsować konwencję o lotnictwie cywilnym. Przy czym oczywiste było, że zgadzając się na to rozwiązanie, Polska pozbawiła się należnego jej prawa do współudziału w badaniu. Klich relacjonuje, jak zarzucano mu, że zgadzając się na nową podstawę prawną, doprowadził do tego, że „w badaniu nie mamy żadnych praw” (s. 53). Dzięki przyjęciu jako podstawy Konwencji o lotnictwie cywilnym, Rosjanie zdegradowali rangę wizyty, samolotu i katastrofy. Udało im się też zminimalizować rolę Polaków w badaniu. Dzięki powoływaniu się na konwencję Rosjanie, poprzez Edmunda Klicha, odsunęli polskiego meteorologa od udziału w przesłuchaniu świadków, dzięki czemu skutecznie utrudnili działanie polskich prokuratorów.
Co ciekawe, Klich twierdzi, że nic nie wie na temat umowy między Polską a Rosją w sprawie stosowania konwencji o lotnictwie cywilnym. Klich wyznał, że sam się zastanawia, czy Polska podpisała w sprawie stosowania trzynastego załącznika jakieś porozumienie. „Nie wykluczam, że załatwiono to na gębę” – stwierdza (s. 73).
Jedyny akredytowany
Klich stwierdza, że „oficjalnie do 16 kwietnia nikt nie miał akredytacji” (s. 32). Badania szły jednak przez te pierwsze dni pełną parą, tyle że były prowadzone wspólnie przez komisję rosyjsko-polską, pod kierownictwem wojskowych. Dopiero zapraszając na telekonferencje z Putinem, Morozow powiedział Klichowi, że „badanie prawdopodobnie zostanie przejęte przez komisję cywilną” (s. 32). Na tej konferencji Rosjanie ustami Tatiany Anodiny ogłosili, że „badanie będzie się odbywać według trzynastego załącznika”. Edmund Klich bez jakichkolwiek instrukcji wyraził zadowolenie z przyjęcia tego załącznika i oświadczył Putinowi, że to „przyspieszy proces badania i poprawi współpracę”. Na pytanie, czy miał upoważnienie do wygłaszania takich opinii, z rozbrajającą szczerością stwierdza: „Niczego nie miałem, ale musiałem coś powiedzieć” (s. 33). Tłumaczy, że nie miał „żadnego wsparcia” ze strony MSZ, więc musiał kierować się własnym rozumem. Drugim efektem tej dziwnej telekonferencji był awans Klicha. Powrócił z tej odprawy u Putina już jako szef strony polskiej. Powiedział płk. Grochowskiemu: „Słuchaj, to nie są moje decyzje, musimy jakoś dalej pracować. Gdy przyleciałeś, wszystko ci przekazałem i powiedziałem, że mogę być twoim zastępcą. Teraz chciałbym, żebyś ty był moim” (s. 34). Klich „częściowo zgodził się” z twierdzeniem, że to Rosjanie go wskazali (s. 35). Na pytanie, jak polski rząd zareagował na te roszady, odpowiada: „W ogóle nie zareagował” (s. 36). W dzień po telekonferencji z Putinem Aleksiej Morozow przedstawia Klicha jako akredytowanego i mówi swoim podwładnym, że „od tej pory kontakty z Polakami mogą odbywać się tylko za moim pośrednictwem” „Widać, że ich maszyna ruszyła pełną parą, a u nas? Cisza, nikt z Warszawy się do mnie nie odzywa” – wspomina Klich (s. 36).
Dopiero nazajutrz przyszedł do Moskwy faks z dwiema decyzjami polskiego ministra obrony – o powołaniu komisji pod kierownictwem Klicha i nominacji wszystkich jej 21 członków na akredytowanych. „Ten papier pokazał, że nasz rząd całkowicie się pogubił i niczego nie rozumiał” – komentuje Klich (s. 37). Rosjanie chcieli bowiem współpracować tylko z jednym człowiekiem – Klichem.
Z jego relacji wynika, że zarówno zmiana podstawy prawnej, jak i uznanie jego za jedynego akredytowanego dokonane zostało przez Rosjan. Rząd polski został o tej decyzji jedynie powiadomiony i nie miał tu nic do gadania. Edmund Klich stwierdza wręcz: „Dla mnie to była kompromitacja, minister Klich ewidentnie nie rozumiał, czym jest trzynasty załącznik” (s. 37). Tak więc tylko Rosjanie i ich wybraniec zdawali sobie sprawę, o co chodzi w grze z 13 załącznikiem. Rola Polaków ograniczyła się do milczącej akceptacji rosyjskiej polityki faktów dokonanych. W czasie rozbiorów mieliśmy niemy Sejm, w tym przypadku mieliśmy niemy rząd.
Wielkie rozdarcie
22 czerwca 2010 r. akredytowany donosił premierowi: „Według mojej oceny tempo prac związanych z badaniem jest bardzo duże i trochę niepokoję się, aby nie miało to wpływu na jakość i precyzję badań” (Dokumenty s. 20). Pisze raz o dobrej współpracy z Rosjanami, a w innych miejscach o ich kłamstwach i oszustwach (s. 40), o pismach, jakie wysyłał, w których wskazywał na łamanie załącznika, i że „Rosjanie nic sobie z tego nie robili” (s. 41). Relacjonuje: „Złapaliśmy Rosjan na kolejnym kłamstwie” (s. 40), „Zostaliśmy oszukani po raz kolejny”, „Rosjanie z pełną świadomością zaczęli kręcić” (s. 144),
Badanie katastrofy przez Polskę od początku było popisem nieudolności i braku kompetencji. Np. tłumacza dla Klicha szukano ponad pięć dni. Postać akredytowanego jako żywo wydawała się z perspektywy rosyjskiej idealnie pasować do KGB-owskiego modelu „pożytecznego idioty”. Ale jeszcze gorzej wyglądała jego rola z perspektywy polskiej. Minister Cezary Grabarczyk straszył go, że jeśli wyjedzie ze Smoleńska, to straci posadę szefa komisji w Ministerstwie Infrastruktury. Minister przekonał tym sposobem pułkownika do pozostania na placówce w Rosji, mimo że nawet on sam miał co do siebie wątpliwości. Cała sytuacja akredytowanego była więc surrealistyczna i niegodna zazdrości.
Pomoc psychiatryczna
Edmund Klich słał do MON i premiera meldunki o swoich działaniach i ustaleniach, ale początkowo żadnej reakcji premiera nie otrzymał, jeśli nie liczyć pomocy psychiatrycznej. Rząd bowiem wysłał do akredytowanego naczelnego psychiatrę wojskowego Jana Wilka. Już podczas pierwszej rozmowy z nim Edmund Klich, nie wiedząc nawet jeszcze, z kim ma do czynienia, zastanawiał się: „Jak można było wsadzić prezydenta do samolotu i kazać mu lądować na takim lotnisku? Przecież to nieumyślne zabójstwo” (s. 77).
Podczas ponownego spotkania z Wilkiem, 15 czerwca, po dwugodzinnej rozmowie ten zalecił Klichowi, aby „zgłosił się do psychiatry, bo według jego oceny pilnie potrzebuje wsparcia takiego specjalisty” (Dokumenty, s. 43). Akredytowany udał się do wskazanego lekarza, ale potem uznał, że jednak jest w pełni zdrów psychicznie i że cała afera była intrygą wrogów, którzy dybali na jego stanowisko. Skłoniło go to do groźby dymisji, której premier jednak – na swoje nieszczęście – nie przyjął.
Książka Edmunda Klicha jest świadectwem, jak nieuleczalnym jest on przypadkiem i jak uparcie można tkwić we własnych błędach. Były akredytowany nie ma nadal wątpliwości co do swojej wersji winy za katastrofę, którą stworzył na długo przed tym, zanim tupolew poleciał do Smoleńska. Z całą pewnością wie też, że gen. Błasik był w kabinie tupolewa, bo przecież „potwierdziła to komisja Millera” (s. 125). Nie ma też wątpliwości co do własnej roli w historii. „Przecież gdy »Nasz Dziennik« i »Gazeta Polska« dorwą się do tej książki, to będą mieli pół roku pisania. W każdym zdaniu doszukają się potwierdzenia, że jestem ruskim agentem” (s. 121).
Tadeusz Święchowicz
JESTEŚMY LUDŹMI IV RP
Budowniczowie III RP
HOŁD RUSKI
9 maja 1794 powieszeni zostali publicznie w Warszawie przywódcy Targowicy skazani na karę śmierci przez sąd kryminalny: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło.
Z cyklu: Autorytety moralne. В победе бессмертных идей коммунизма Мы видим грядущее нашей страны.
Z cyklu: Cyngle.Сквозь грозы сияло нам солнце свободы, И Ленин великий нам путь озарил
Wkrótce kolejni. Mamy duży zapas.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka