Ostatnio naszło mnie na Szekspira. Znalazłem na Chomiku całą kolekcję dramatów zrealizowaną na początku lat 80 przez BBC. Nie w każdym calu są to wybitne przedstawienia, ale i tak warto obejrzeć. Zacząłem od „Wesołych kumoszek z Windsoru”. Kto nie obejrzał, albo nie był w teatrze – to pozycja obowiązkowa. Naprawdę zdrowo się uśmiałem. Słabe strony przedstawienia to Falstaf – zupełnie nijaki, nie umywający się do polskich wydań „rycerza samochwały” w postaci każdej z mutacji imć pana Zagłoby, czy Papkina. Anglicy (wtedy – lata 70 i 80 ubiegłego stulecia) chyba nie bardzo rozumieli tę postać, zupełnie nie pasującą do angielskiej, wiktoriańskiej stateczności. W ogóle aż prosi się o jakąś nowoczesną realizację, tak jak ostatnia wersja „Kupca weneckiego” z Alem Paczino. Najlepiej, gdyby po prostu wkroczył ktoś na plener kręconego właśnie kolejnego „Pirata z Karaiba” i zaangażował ekipę, nawet bez zmian strojów i dekoracji. John Deep jako Falstaf w charakteryzacji Jacka Sparrowa? To by było coś! A jego kompani: Pistol i Bardolf – to mogli by być Pintel i Ragetti (ten ze sztucznym okiem).
Sztuka ta jest fascynująca w wielu wymiarach. Dla mnie jest wciągająca jako wyprawa w światy już nie istniejące. Smutek przemijania – to zostaje po jej obejrzeniu. Nawet autor sztuki daje temu wyraz, odnosząc się do anglo-saskiej, pogańskiej przeszłości wyspy, do legendy o Hernie myśliwym i nocnych tańcach mieszkańców lasu przy jego dębie. Finał sztuki, pod dębem Herna, zadziwiający i przezabawny zarazem, żartobliwy i magiczny. Może to nie stateczni windsorscy mieszczanie poprzebierali się za leśne straszydła, ale zamieszkałe wśród ludzi elfy i gobliny na chwilę ujawniły swoją prawdziwą naturę, aby zadrwić ze zbyt zuchwałego kawalera? Na marginesie – sztuka ta jest pomnikiem echa wierzeń przedchrześcijańskich w formie, jaka dotrwała do czasów Szekspira.
Ale jeszcze bardziej żal tego świata angielskiego ziemiaństwa z początku XVII wieku. Czasów, gdy gospodarze wzajemnie zapraszali się do domów (obyczaj ten we współczesnej Anglii znany jest głównie z Szekspira, jeśli wierzyć temu co o wyspie opowiadają polscy emigranci), polowali, pojedynkowali się, zalecali. Albo – jak w komedii – płatali sobie figle. Takie życie – to jest życie! Chociaż nie tak mi żal tego próżniactwa (zresztą w realnym życiu pewno tak dobrze nie było), ale dworności, tego sposobu wyrażania się, tej uprzejmości, czasem niezgrabnej, ale jednak w jakiś sposób wdzięcznej. Tu znów wtręt historyczny – komedia ta, jedyna przez Szekspira napisana jako współczesna - jest uważana za pomnik ówczesnej obyczajowości.
Kolejna warstwa przemijania, to czasy, w których sztukę nakręcono. Lata 80 ubiegłego stulecia, czasy „Małgorzaty Taczerowej”, kiedy lewica zajmowała się jeszcze mizernymi dochodami „ludzi pracy”, a walczącej z nią prawicy nawet nie śniło się, że kiedyś będzie popierać formalizację związków pederastycznych. Te czasy także przeminęły, a wraz z nimi brytyjskie społeczeństwo tamtej epoki. Czy coś z niego zostało współcześnie? A jeśli tak, to co i w jakiej formie?
Dziwnie się ogląda sztukę w tak różne sposoby odległą od współczesności. Skłania to do spojrzenia wstecz: zacząłem zastanawiać się jak wyglądał świat w jakim żyję kiedyś – gdy byłem dzieckiem, gdy byłem młodzieńcem, w różnych fazach mojej dorosłości. Co właściwie po nas zostanie? Jak będą nas widzieć ci, którzy przyjdą po nas?
Komentarze