Czy autorytet naukowca jeszcze istnieje?
Stosunek tak zwanego „ogółu” do nauki i naukowców można określić jako ambiwalentny. Z jednej strony widoczna jest tęsknota za autorytetem naukowca, a z drugiej coraz bardziej ograniczone zaufanie do obiektywności naukowców i nauki w ogóle. Dyskusje (i to na różne tematy!) prowadzone na „Salonie24” potwierdzają w pełni powyższą tezę. W tej notce nie mam najmniejszego zamiaru wchodzić w jakiekolwiek dyskusje zatrącające polityką, trudno jednak nie przywołać jako przykładu dyskusji, które ogólnie określiłbym jako „smoleńskie”.
Dla wielu osób naukowiec posiadający tytuł doktora lub wyższy, pracujący na uczelni oraz dysponujący dorobkiem w uprawianej przez siebie dziedzinie staje się niejako automatycznie autorytetem, nawet w dziedzinach bardzo odległych od jego specjalności. Po prostu ludzie zakładają, że ktoś, kto złożył przysięgę doktorską jest zasługuje na podwyższony kredyt zaufania.
Warto chyba przytoczyć wolne tłumaczenie (z łaciny) jej treści:
-
Zachowam w życzliwej pamięci swoją Uczelnię i będę pomocnym w jej potrzebach.
-
Godność, którą otrzymałem zachowam nieskalaną i niezhańbioną niemoralnym życiem ani zniesławieniem swojego imienia.
Czy współcześni naukowcy są godni tego kredytu zaufania? Dla wielu osób (zwłaszcza „starszej daty”) naukowiec jest w dalszym ciągu automatycznym autorytetem. Dobrze o tym wiedzą „zawodowi macherzy od losu” czyli autorzy filmików reklamowych, którzy często sięgają po argumenty „badania naukowe potwierdzają” lub podobnych. Nic w tym nowego – w starych gazetach można znaleźć reklamy „proszku do pieczenia dr. Oetkera”, a więc już dawno temu tytuł naukowy był wykorzystywany do celów komercyjnych. Nic więc dziwnego, że i obecnie chętnie powołujemy się na „opinie wybitnych naukowców”. Jednak to tylko „jedna strona medalu”, bo drugą jest posunięty niekiedy do absurdu brak zaufania do naukowców i nauki w ogóle. Pół biedy, jeśli ogranicza się to do pochwał tak zwanego „zdrowego rozsądku”. Jeśli ktoś bowiem pragnie coś zrozumieć można mu w tym próbować pomóc. Oczywiście, bywa to trudnym, lecz jednak wykonalnym zadaniem. Gorzej, jeśli nasz dyskutant po prostu nie chce nawet próbować zrozumieć – bo on już wie! Wtedy sytuacja jest po prostu beznadziejna. Dla takich osób matematyka to „głupie robaczki”, na studiowanie literatury przedmiotu szkoda czasu, bo „tam piszą same bzdury”. To specjalny gatunek ludzi – nie wierzą w kulistość Ziemi (przecież każdy widzi, że jest płaska), w lądowanie na Księżycu (to mistyfikacja NASA w celu wyciągnięcia pieniędzy podatników) – w ogóle wierzą tylko w to, w co chcą wierzyć. I co gorsza jest to prawdziwa wiara – a z wiarą po prostu się nie dyskutuje. Albo się ją ma – albo nie. Oczywiście wiara jaka taka nie jest niczym złym, lecz jej instrumentalne wykorzystywanie zawsze prowadzi do poważnych kłopotów. Wróćmy jednak do nauki i naukowców.
Problem neutralności nauki nie pojawił się dziś i dotyczy właściwie całego Świata. Szczególnie ostry konflikt interesów występuje np. w farmacji, ponieważ wielkie koncerny muszą prowadzić badania nowych leków i są z oczywistych przyczyn zainteresowane ich wynikami. Z drugiej strony badania ta powinny być prowadzone przez niezależne laboratoria – a one z kolei wymagają finansowania... Problem ten na szczęście nie dotyczy w dużym stopniu Polski, ponieważ nasz własny przemysł farmaceutyczny po prostu skutecznie zlikwidowano (aby nie napisać wykończono). Nie znaczy to jednak, że Polska jest wolna od nacisków korporacji farmaceutycznych – wystarczy obserwować powstawianie różnych list leków i konferencje „naukowe” organizowane dla lekarzy – najlepiej na różnych Rivierach...
Społeczeństwo nie dysponuje niestety praktycznie żadnym probierzem rzetelności naukowca lub zespołu badawczego. Nie jesteśmy w stanie np. odpowiedzieć na pytania o zagrożenia wynikające z wprowadzania nowych, coraz to bardziej zaawansowanych technologii. A te zagrożenia bywają rzeczywiste – świetnym przykładem mogą być żyjące do dziś bez rąk i nóg „dzieci thialidomidu”, który zalecano jako w pełni bezpieczny dla kobiet w ciąży. Czy więc należy się dziwić pytaniom o bezpieczeństwo żywności genetycznie modyfikowanej GMO? Żądamy zaufania do nauki i technologii – ale czy naprawdę jest to zaufanie uzasadnione?
Również i dziś nauka może powstać jedynie przy użyciu ołówka i papieru. Ale oparta o wyniki nauki technologia już nie. Wykorzystanie osiągnięć nauki kosztuje – i kosztuje coraz więcej. Również w wielu przypadkach samo prowadzenie badań jest bardzo kosztowne – a wyniki co najmniej niepewne. Kto ma finansować te prace? Na „krótki dystans” może to robić prywatny kapitał – ale jeśli dystans czasowy to 30-50 lat to mowa może być tylko o bezinteresownym mecenacie, albo o finansowaniu rządowym. No, ale rządy coraz częściej się zmieniają – Europa jeszcze finansuje duże projekty naukowe (CERN, ITER itp.), ale USA już nie – tunele SSC zalewa woda... Być może dochodzimy do granicy rozwoju?
Druga sprawa to bezpieczeństwo wykorzystywania osiągnięć nauki. Czy społeczeństwo jest na to gotowe? Nie mam tu na myśli jedynie problemów z DDT, thialidomidem czy GMO. Świetnym przykładem jest energia jądrowa. Katastrofa w Czernobylu nastąpiła w wyniku nieodpowiedzialnych działań wykwalifikowanego personelu. W Japonii budując elektrownie przewidziano zapewniono im duża odporność na trzęsienia ziemi – ale nie przewidziano możliwości ich zalania przez wodę w wyniku fal tsunami. Mniejsza z tym, czy jaki względy zadecydowały – militarne czy ekonomiczne. Ważniejsze jest pytanie – czy jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkie zagrożenia (także wynikające z ułomności natury ludzkiej) i czy świadomie nie stajemy się „uczniami czarnoksiężnika”. Reaktor w Czarnobylu miał moc cieplną równą 4 GW! Operowanie źródłem ciepła o takiej mocy i nieuniknionej bezwładności, które w dodatku z samej zasady działania charakteryzuje się tendencjami do niestabilności wymaga ogromnej uwagi i bezwzględnego przestrzegania wszystkich procedur. W przypadku Japonii należy zadać pytanie – czy przeprowadzono jakiekolwiek symulacje po tsunami z 2004 roku? Wszak przyroda pokazała wówczas swą siłę... Nie piszę tego po to, aby kogokolwiek „rozliczać”, lecz aby zadać pytanie – czy jesteśmy jako społeczeństwo naprawdę przygotowani do wprowadzania takich technologii? Wszak nie są one same w sobie ani złe – ani dobre. To my sami najczęściej stwarzamy sobie problemy – wszak pomimo ostrzeżeń inżynierów ktoś wydał polecenie „nu, pojechali” i Challenger wystartował na stracenie...
Wracając do głównego tematu notki – naprawdę, trudno się dziwić, że społeczeństwo z jednej strony przestaje ufać nauce i technice (a w konsekwencji naukowcom i inżynierom), a z drugiej strony posiada potrzebę prawdziwych autorytetów. W rolę tą usiłują ponownie wejść różni wróżbici, jasnowidze, uzdrowiciele (widziałem już w sieci „terapię tachionową” uzdrawiającą z raka) – a także różnego autoramentu „alternatywni fizycy” oraz „obalacze”. Jednak jak można się temu dziwić, jeśli i uznani naukowcy coraz chętniej wykraczają poza swoje kompetencje zawodowe? A tymczasem nie istnieje droga na skróty – aby zagrać poprawnie na fortepianie II (lub inną) Rapsodię Węgierską trzeba dużo i wytrwale ćwiczyć. A dziś wszyscy się bardzo spieszą...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie