http://www.lateralscience.co.uk
http://www.lateralscience.co.uk
barbie barbie
1842
BLOG

Naukowcy i szamani (mimo woli...)

barbie barbie Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 67

Inspiracje do napisania tej notki były dwie – wywiad Pani Minister Kudryckiej, w której oskarżyła kilku profesorów o „szaminizm” oraz odpowiedź p.Gugulskiego, w której wymienił osiągnięcia oraz tytuły naukowców współpracujących z Zespołem Sejmowym p.Macierewicza.

Środowisko naukowe nie jest i nigdy nie było wolne od sympatii politycznych. Trudno się temu dziwić. Powody są różne, nie ma sensu ich rozważać, ponieważ łatwo można popaść w pułapkę oskarżeń poszukiwanie obecnych lub przyszłych korzyści. W końcu byt pracowników uczelni i różnych instytutów jest w dużej mierze zależny od formalnych decyzji polityków oraz (może nawet w większym stopniu) od przynależności do różnych koterii i układów koleżeńskich. Po prostu należy uznać, że tak jest. W nauce bardzo trudno jest określić wymierne kryteria oceny działalności – choć podejmowanych jest wiele prób i powstała nawet cała nowa dziedzina – scjentiometria, opracowano różne wskaźniki, wśród których najpopularniejsze to Impact Factor oraz Index Hirscha. W niektórych dziedzinach działają one w miarę sprawnie, lecz w innych kompletnie zawodzą – opublikowano na ten temat sporo analiz (pisał o tym m.in. Karol Życzkowski na Forum Akademickim w eseju „Ile waży jedno cytowanie”). Problem oceny działalności naukowej jest bardzo poważny, ponieważ zarządzający nauką pragną się kierować obiektywnymi wskaźnikami przy podejmowaniu decyzji o środkach finansowych kierowanych na określone kierunki badań.

Jednak nawet „naukowo” opracowane kryteria nie są w stanie spełnić do końca swych zadań, zwłaszcza w ocenie pracowników uprawiających tak zwane „nauki podstawowe”. Premiowanie publikacji prowadzi (nawet w przypadku uwzględniania tylko prac recenzowanych) do zjawiska „publish or perish”, a w wielu wysoko wyspecjalizowanych dziedzinach krąg osób zainteresowanych przedstawianą pracą (a więc tym samym recenzentów) jest dość ograniczony.

Wprowadzenie studiów III stopnia (doktoranckich) doprowadziło do deprecjacji tytułu doktora. Wśród pracowników samodzielnych kwitnie proceder „wymiany recenzji” - ja twojemu – ty mojemu. Zjawisko to nie jest bynajmniej ograniczone do jednego ośrodka. Gdy przyszło mi napisać pierwszą w życiu recenzję zwróciłem się o poradę do znajomego profesora zwyczajnego – i usłyszałem: „po pierwsze, załóż sobie, że ma być pozytywna”. Był to oczywiście półżart, ale dobrze oddający panujące zwyczaje. W tej sytuacji można zrozumieć chęć utrzymania habilitacji (szersze i przynajmniej w teorii bardziej obiektywne grono recenzentów). Jednak w praktyce wcale nie zabezpiecza to polskiej nauki przed niebezpiecznym „chowem wsobnym”, w którym placówki naukowe pracują właściwie na swą samoreprodukcję. Umacnia to skostniałe struktury o charakterze feudalnym – wszelkie konkursy wygrywają „przypadkowo” ci, co powinni je wygrać.

Nieodłącznym elementem tego układu jest współpraca z zagranicą. Dziś co prawda nie jest ona już aż tak opłacalna jak kiedyś, gdy pensja adiunkta stanowiła równowartość 27 dolarów, a podłe stypendium to było mniej więcej 700-900 marek niemieckich, czyli równowartość rocznych zarobków, ale w dalszym ciągu wiele prac (przynajmniej w fizyce) musi być realizowane za granicą ze względu na słabość (kasa, Misiu, kasa) zaplecza w Polsce. A bez publikacji nie ma dorobku, bez dorobku nie ma awansu i grozi rotacja. A więc kontakty zagraniczne są w wielu dziedzinach nauki na wagę złota – i kto je dzieli – ten ma WAAADZĘ. To wręcz idealna sytuacja do umacniania systemu feudalnego według starej zasady „divide et impera”. Kontakty te zaś opierają się często na „sztafecie naukowej” i kontaktach osobistych - grupa jednego profesora jeździ do ośrodka XXX, drugiego tylko YYY itd. Przynależność do jakiejś „grupy” jest często po prostu „być albo nie być” dla młodego naukowca. Zjawisko listów polecających istniało zawsze, ale w polskiej rzeczywistości instytucja rekomendacji naukowej została kompletnie zdewaluowana – o uzyskaniu rekomendacji decydują najczęściej układy, przynależność do określonej grupy - a nie względy merytoryczne.

Status społeczny pracownika naukowego, a zwłaszcza profesora wykładającego na uczelni jest jednak bardzo wysoki. Nie zaszkodziło mu wiele wprowadzenie „profesora uczelnianego”, który w wielu przypadkach jest przyznawany na wielu uczelniach (przepraszam - „uniwersytetach”) właściwie z automatu. Status ten odzwierciedla notka p.Marcina Gugulskiego oraz innych blogerów Salonu24, w której Autor przywołuje sporą listę profesorów zaangażowanych w prace związane z wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej. Lista jest rzeczywiście imponująca – jednak prosta kwerenda przeprowadzona w Internecie pozwala na stwierdzenie, że zdecydowana większość wymienionych na niej Panów Profesorów reprezentuje określone poglądy polityczne. Świadczą o tym zarówno ich biografie, lecz również udział w różnych komitetach, których celem jest popieranie polityki obozu PiS – od wsparcia w wyborach prezydenckich po tak zwane AKO (Akademickie Klubu Obywatelskie). Nie ma w tym oczywiście nic złego – każdy może mieć swoje poglądy, jednakże co najmniej zastanawiająca jest taka nadreprezentacja w gronie określanym jako „zespół obiektywnych i niezależnych naukowców” osób ściśle związanych z jednym środowiskiem i opcją polityczną. Skład personalny Zespołu Sejmowego p.A.Macierewicza również jest zadziwiająco jednorodny.

Podobnie rzecz się ma z zagranicznymi uczestnikami Konferencji Smoleńskich i zespołem ekspertów Zespołu Parlamentarnego. Nie jest celem mojej notki grzebanie w życiorysach, lecz każdy może sobie sam sprawdzić, jakich poglądów można oczekiwać od większości tych osób. Jeszcze raz podkreślam – posiadanie określonych poglądów nie jest niczym nagannym – ale jeśli te poglądy zaczynają dominować nad chłodną analizą naukową sprawa staje się poważna.

Jeżeli na przykład Pan Profesor Witakowski uważa za stosowne podsumować swoją prezentację na Konferencji aspirującej do miana naukowej „rozdzierającą serca” grafiką z „Gazety Polskiej” przedstawiającą objęty płomieniami samolot Tu-154 rozlatujący się w powietrzu na trzy części to nie mogę uznać tej prezentacji za „poszukiwanie prawdy” tylko za tanią propagandę, która ma wywrzeć jak największe wrażenie na odbiorcach i zagrac na ich emocjach! Działanie takie uważam za niegodne naukowca – jest może na miejscu w jakimś brukowcu, tabloidzie – albo nawet w obecnym Newsweeku – ale nie w prezentacji (czy o zgrozo w artykule) naukowym. O innych kwiatkach w prezentacjach panów naukowców - choćby specjalnym dobraniu miejsca rozbicia się samolotu, aby można było łatwo dojechać do wraku, „organoleptycznych badaniach mechanoskopijnych” mających dowieść zaistnienia wybuchu czy o słynnych puszkach i parówkach nawet nie warto wspominać. Po prostu Panowie Profesorowie (na szczęście niektórzy) potraktowali swych słuchaczy (także w Internecie) jak niedorozwiniętych idiotów. I w tym sensie porównanie ich do szamanów nie jest całkiem pozbawione sensu. Szaman wpływał bowiem na społeczność wioski stosując przeróżne (choć intuicyjnie dobrane) metody. Zaiste, takie działanie nie przystoi naukowcowi, który kiedyś przecież złożył przysięgę doktorską.

Argument, że każdy mógł zgłosić referat na konferencję smoleńską i przedstawić swój punkt widzenia jest po prostu nieprawdziwy. Lord Kelvin powiedział kiedyś o słynnych „promieniach N” - „szkoda czasu, aby temu zagadnieniu poświęcić choć jeden poranek”. Afera z „promieniami N” (polecam anglojęzyczną Wiki) objęła (o dziwo!) tylko Francję – ale ponad 120 naukowców o uznanej pozycji ze wsparciem Akademii Francuskiej i laureatem nagrody Nobla prowadziło „badania” nad tymi promieniami (rezultatem było ponad 300 prac naukowych ;)) – reszta Świata przyglądała się z zażenowaniem i nikt nie kwapił się do udziału w dyskusjach. Podobnie jest i w tym przypadku. Narażania się na epitety w rodzaju „ruski pachołek”, „zaprzaniec” itp. nikt nie lubi – a podejmowanie dyskusji z osobami, które nie dopuszczają żadnej wątpliwości oraz bezstronnej analizy (pomimo, że szczycą się posiadaniem wysokich stopni naukowych) po prostu nie ma sensu. Przypadków, w których jedynym argumentem miał być autorytet autora (a Prof. Prosper-Rene Blondlot, „odkrywca” promieni N był rzeczywiście świetnym naukowcem) było zresztą więcej. Kończyły się one zazwyczaj większą lub mniejszą porażką. Błądzić jest rzeczą ludzką, ale zamykanie się na rzeczowe argumenty nie jest cechą godną naukowca. Nauka ma na celu poznanie prawdy – a nie udowodnienie założonych z góry tez. W pracach Zespołu Smoleńskiego i materiałach obu Konferencji razi brak jakiejkolwiek analizy roli czynnika ludzkiego, współpracy załogi itp. Dla bezstronnego obserwatora sprawa jest dość oczywista – ta kwestia nie może być (z pozamerytorycznych względów) brana pod uwagę, choć statystyki potwierdzają, że w większości wypadków czynnik ludzki miał decydujące znaczenie. Nie jest to kwestia winy czy niewinności – od takiej oceny są organy prawa. Elementarna rzetelność naukowa nie pozwala jednak wyłączyć tego czynnika z analizy przebiegu i przyczyn wypadku. Uczestnicy ZP i referenci konferencji podkreślają, że należy uwzględniać wszystkie możliwe hipotezy - sami zaś wykluczają jeden z podstawowych kierunków badań.

Wcale mnie nie dziwi, że reszta środowiska naukowego woli się trzymać z daleka. Dotyczy to zwłaszcza środowiska związanego z lotnictwem, inżynierów i praktyków czy personelu latającego. Nie uwierzę, że są to ludzie strachliwi – wielu polskich pilotów lata w różnych liniach prowadząc samoloty komunikacyjne i naprawdę ręce „zaprzańców” musiałyby być bardzo długie, aby ich dosięgnąć. Powód wydaje się być prosty - „szkoda im choćby jednego poranka”. Dyskusja z osobami (nawet utytułowanymi), które wiedzą, że posiadły jedyną i prawdziwą prawdę jest najczęściej bezcelowa – a jeśli nawet uda się dowieść, że ta prawda nie była prawdziwa to skutki mogą być opłakane - „odkrywca” promieni N Blondlot zdziwaczał, i w końcu podobno popadł w ciężką psychozę. Promienie N przeżyły we Francji jedynie dwa lata – od 1903 do 1905 r. W 1905 r. nikt już poza ośrodkiem w Nancy się tym zagadnieniem nie zajmował. A Prosper-Rene Blondlot był naprawdę dobrym fizykiem i miał spore i rzeczywiste osiągnięcia w fizyce fal elektromagnetycznych.

barbie
O mnie barbie

Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem,  Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie! Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (67)

Inne tematy w dziale Technologie