Podobno Henry Ford I wygłosił następującą opinię o badaniach rynkowych:
„Gdybym się ich zapytał, czego potrzebują odpowiedzieliby, że mocniejszego i szybszego konia. A przecież tak naprawdę to koń nie był im potrzebny – oni potrzebowali mocnego i szybkiego wozu!”
Ta wypowiedź jest jest moim zdaniem znakomitym podsumowaniem dyskusji o katastrofie innowacyjnej w Polsce. Problemy z innowacyjnością występują zresztą nie tylko w Polsce, ale są dość typowe wszędzie, gdzie wiodącą pozycję zdobyły wielkie, często międzynarodowe korporacje. Pomimo, że dysponują one ogromnymi środkami finansowymi korporacje nie są w stanie tworzyć rzeczywistych innowacji i często wykorzystując swą finansową pozycję intensywnie promują pozornie nowe rozwiązania, które jednak trudno uznać za przełomowe. Korporacje znakomicie jednak są w stanie doskonalić technologie wytwarzania oraz promować swoje produkty, do czego z kolei nie są zdolne niewielkie firmy innowacyjne. Pracowałem kiedyś dla naprawdę dużej firmy tworzącej oprogramowanie systemowe z Kalifornii i jeden z jej czołowych inżynierów powiedział mi: „We are super-glue company”. Opinia ta znakomicie oddawała rolę tej firmy – łączenie różnych modułów, testowanie działania całości oraz promowanie końcowego produktu na całym Świecie za pośrednictwem biur regionalnych, sieci partnerów, dystrybutorów, ośrodków szkoleniowych itp. Elementy systemu pozyskiwano w różny sposób – firma kupowała licencje, czasem również wraz z firmami, integrowała moduły udostępniane nieodpłatnie itp. - lecz przyjmowała odpowiedzialność za całość rozwiązania. Bardzo słusznie Pan Piotr Piętak przywołał model rozwoju Linuksa, w którym moduły są opracowywane przez tak zwanych developerów, zaś produkt końcowy jest integrowany przez „trusted developera”, czyli dostawcę tak zwanej dystrybucji. Developerami mogą być zarówno instytucje – wśród nich znajdziemy National Security Agency czyli NSA (SE Linux), ośrodki naukowe (NASA, NCSA itp.), uczelnie lecz również małe grupy oraz osoby prywatne, zaś przykłady „Trusted developers” to RedHat, SuSE, Ubuntu itp., którzy oferują różne usługi dodatkowe (często za sporą kasę) związane z tym systemem.
To nie jest outsourcing, który polega na powierzaniu określonych zadań wyspecjalizowanym, zazwyczaj niewielkim podmiotom. To model rozproszonego rozwoju technologii (shared technology development), który znajduje również coraz szersze zastosowanie w dziedzinie produkcji materialnej – a nawet obronnej. Departament Obrony (DoD) USA opracował strategię akwizycji produktów o nazwie Open System Architecture opisaną w oficjalnej dyrektywie DoD D5000.01 „Defense Acquisition System”, która preferuje strukturę modularną opartą o otwarte standardy oraz w pełni udokumentowane interfejsy – od sprzętu do oprogramowania (szczegóły: http://www.acq.osd.mil/se/initiatives/init_osa.html ). Taki właśnie model tworzenia opisał Pan Piętak na przykłądzie firmy Boeing.
Model rozproszonego rozwoju sprzyja innowacyjności, ponieważ zakłada otwarcie konkurencji nie tylko pomiędzy produktami końcowymi, lecz również pomiędzy wymiennymi modułami. Dzięki temu niewielkie firmy innowacyjne (developerzy) dostarczający poszczególne moduły mogą konkurować pomiędzy sobą jakością implementacji pod warunkiem dostosowania się do otwartych standardów oraz udostępniania kompletnej dokumentacji interfejsów. Likwiduje to ciągle lekceważony w Polsce problem uzależnienia się od dostawcy (Vendor Lock-In), który opisałem w odrębnym artykule: http://www.aba.krakow.pl/Download/Artykuly/locked_in.pdf .
Powinniśmy więc zadać sobie pytanie – czy szersze wprowadzenie takiego sprzyjającego innowacyjności modelu jest w Polsce możliwe?
Jestem niestety pesymistą, ponieważ brakuje nam większości niezbędnych elementów:
Po pierwsze:
Brak jest małych firm innowacyjnych, które mogłyby oferować swe rozwiązania wprowadzającym je na szeroki rynek korporacjom. Wiele działań biznesowych polskich podmiotów opiera się na próbach wprowadzania na rynek produktów opartych o ogólnie znane rozwiązania – a konkurowanie z tradycyjnymi dostawcami ceną (a niekiedy także jakością). Czasem się to nawet udaje, lecz trudno nazwać takie działania innowacyjnymi, ponieważ co najwyżej zawierają one niewielkie usprawnienia wprowadzane do już wypromowanych produktów.
W Polsce można znaleźć nieco firm niszowych, które rzeczywiście oferują innowacyjne rozwiązania (np. na rynku urządzeń Hi-Fi), lecz działają one niejako na uboczu (choć odnoszą spore sukcesy finansowe).
Po drugie:
Brak jest korporacji zainteresowanych innowacyjnymi rozwiązaniami. Jeśli nawet takie się znajdą, to przede wszystkim są zainteresowane wdrożeniem w swej strukturze konkurencyjnego (często wręcz powielonego) rozwiązania. Pozbawia to firmy innowacyjne środków na rozwój swych modułów, lecz jest także szkodliwe dla samej korporacji plagiatującej rozwiązanie, ponieważ odcina ją od niezależnych, innowacyjnych dostawców rozwiązań. Każdy obserwujący rynek IT w Polsce może podać wiele przykładów takich działań naszych (pożal się Boże) „liderów branży” oraz przykłady zniknięcia zarówno obiecujących innowacyjnych firm, jak i „liderów” z rynku.
Po trzecie - polityka:
W Polsce występuje bardzo silna presja korporacji zagranicznych, której nie przeciwstawiają się tak zwane czynniki polityczne. Czeska Skoda zachowała swoją markę i promuje się w Europie (poza nią także) pod własną nazwą, podobnie rumuńska Dacia. Polskie fabryki samochodów jakoś nie zdołały zachować swojej tożsamości i nie rozwijają gamy swoich produktów. Kupując samochód Fiata, Forda lub Lancii przeciętny klient nie ma pojęcia, że kupuje produkt polski – co więcej oferta produktowa naszych „producentów” w ogóle się nie wyróżnia i nie zawiera żadnych elementów innowacyjności. Korporacje międzynarodowe nie są zainteresowane (jeśli nie zostaną zmuszone) popieraniem rozwoju lokalnej myśli technicznej. Co z tego, że produkowana w Polsce „Panda” cieszyła się opinią najlepiej wykonanego samochodu firmy FIAT? Właśnie - „firmy FIAT” czyli „Fabbrica Italiana di Automobili Torino”...
Po czwarte – jeszcze raz polityka:
Polski system edukacji nie sprzyja innowacyjności. Nie nas nie zmylą wyniki różnych testów lub wygrane w konkursach programistycznych. To tylko „puste kalorie” dla zarządzających oświatą i nauką. Każdy, kto miał okazję prowadzić zajęcia na studiach w Polsce zauważy bierność naszych studentów. Oni po prostu nie pytają! Jeśli dzieci w pierwszych klasach podstawówki „na wyprzódki” podnoszą paluszki „ja, proszę Pani, ja!” to chęć do aktywności i zadawania pytań sukcesywnie w „procesie edukacyjnym” maleje. Na studiach już prawie nikt nie chce być liderem – skąd więc mają się wziąć liderzy innowacyjności? Muszą być naprawdę bardzo uparci... A jeśli nawet wytrwają, to skutecznie sprowadzą ich „do parteru” decyzje polityków i co tu owijać w bawełnę bandyckie metody działania zagranicznych korporacji. Czy naprawdę przypadkiem wprowadzona została kiedyś zasada, że komputery dla edukacji wyprodukowane w Polsce będą obciążone podatkiem VAT, a importowane nie? Doprowadziła ona do bankructwa jednego z czołowych polskich producentów, zaś drugi praktycznie zniknął z rynku, Było to karą za próbę ominięcia preferencji dla producentów zagranicznych uchwalonej przez polityków (Urzędy Skarbowe wystąpiły w roli katów). Nie lubię teorii spiskowych – ale nie wierzę również w cuda.
Innowacji nie załatwi się szkoleniami finansowanymi ze środków UE. Wiele z tych szkoleń jest po prostu idiotycznych i kompletnie nieprzydatnych – służą one jedynie firmom, które „dobrze przygotowały projekt unijny” i potrafiły go skutecznie „przepchać”. Inne znów mogłyby być rzeczywiście pożyteczne, ale często kierowane są na nie osoby nie tylko nieposiadające odpowiedniego przygotowania lub wręcz absolutnie niezainteresowane ich tematyką. Czy się to komuś podoba, czy nie innowacje tworzą entuzjaści – to oni stają się naturalnymi liderami i to oni są skłonni do podejmowania ryzyka związanego z wprowadzaniem naprawdę nowatorskich rozwiązań i produktów. Polska zaś zmierza w kierunku „Mli, mli po wiek wieków” (jak pisał w „Powrocie z gwiazd” nieoceniony St.Lem). Wiele razy wracałem np. z zagranicznej konferencji pełny twórczego zapału do pracy – czasem starczało go na dłużej, czasem na krócej. Ale zawsze kończyło się tak samo – czyli „mli, mli”. Niby miło i przyjemne choć lekko śmierdzące swojskie ciepełko – lecz w sumie środowisko o dużym współczynniku lepkości hamujące wykładniczo wszelki ruch.
Jeśli Polska ma być innowacyjna musi zmienić się o 180 stopni nastawienie polityków i osób odpowiedzialnych za zarządzanie do polskich inżynierów. Ich pozycja powinna ulec zdecydowanemu wzmocnieniu. W Krajowej Izbie Odwoławczej UZP inżynierów można szukać ze świecą. Kto ma więc rozstrzygać o poprawności zaproponowanej przez oferentów technologii? Kto ma porównać właściwości techniczne konkurujących rozwiązań? „Rycerze paragrafu i przecinka” (czytaj prawnicy)? A może urzędnicy lub politycy? Jeśli tak, to nie dziwmy się, że pas nowego lotniska się łuszczy, system komputerowy nie wykazuje „mania działania”, drogi nie są oddawane w terminie itp... To muszą robić doświadczeni wyjadacze inżynierii, który nie boją się „wystawienia na krytykę”, powołania korecenzenta itp. Inaczej załatwią nas skutecznie „szczegóły techniczne”...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka