No i mamy dwugłos o nauce i edukacji. Pan Włodzimierz Pańków alarmuje, że nauka (a tym samym i dydaktyka na uczelniach) ginie. Jak główny powód podaje niedostatek środków finansowych. Inny bloger (Pan Soren Sulfur) za przyczynę wszelkiego zła uznaje finansowanie nauki i dydaktyki ze środków publicznych i domaga się „urynkowienia” studiów. Obaj Panowie zgadzają się z tym, że system jest poważnie chory, lecz optują za zupełnie różnymi metodami leczenia, choć obaj jako remedium proponują zasilenie go dodatkowymi środkami finansowymi.
W moim przekonaniu nie da to oczekiwanych rezultatów, ponieważ system stał się wadliwy sam w sobie.
Problem spadku poziomu kształcenia i obniżania kryteriów nie jest nowy. Świetny esej na temat matury napisał Boy Żeleński. Stwierdził w nim, że matura w środowisku mieszczańskim zastąpiła tytuł szlachecki. Nawet słynny „Kodeks Honorowy” Boziewicza wskazywał, że osoby posiadające maturę powinny być uznawane za honorowe. Popularne po wojnie hasło „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” dobrze oddaje znaczenie społeczne matury. Początkowo matura była rzeczywistym dowodem posiadania wykształcenia ogólnego. Stan ten trwał mniej więcej do końca lat sześćdziesiątych. Uczniowie szkół podstawowych zdawali wówczas egzaminy wstępne do liceów, które decydowały o przyjęciu kandydata. Rozpoczęcie kształcenia w renomowanym liceum (np. w Krakowie w „Nowodworku”, „Witkowskim” czy „Sobieskim”) było pewną nobilitacją. Nikt nie oczekiwał od tych szkół, że ich absolwenci będą posiadali wiedzę „praktyczną”. Dla wszystkich bowiem było oczywiste, że będą kontynuować edukację na studiach. Kryterium wyboru liceum była zazwyczaj liczba maturzystów, którzy dostawali się na studia wyższe w wyniku egzaminów wstępnych (często konkursowych). Niejako obok istniał cały system szkół oferujących wiedzę praktyczną. Technika często również reprezentowały bardzo wysoki poziom, nauka była w nich o rok dłuższa (bo kurs ogólny był uzupełniany przedmiotami zawodowymi). Istniały również szkoły zawodowe (zazwyczaj trzyletnie), które oferowały konkretne uprawnienia zawodowe, lecz w przeciwieństwie do techników ich ukończenie nie otwierało drogi na studia wyższe, choć nie było to równoważne z jej zamknięciem.
Ten system w sposób naturalny służył kreowaniu elit i równocześnie zapewniał kształcenie fachowców, którzy szybko trafiali rynek pracy. Pierwszy „odsiew” następował w wieku około 14 lat po ukończeniu szkoły podstawowej. Aby dostać się do dobrego liceum czy też technikum trzeba było zdać egzamin, w wyniku którego szkoła średnia mogła sobie dobrać (w zależności od swej pozycji w „szeptanym” rankingu) najlepszych uczniów. Drugim „sitem” była sama nauka w szkole średniej. Z dobrego liceum czy technikum można było dość łatwo wylecieć. Powtarzanie klasy nie było wcale rzadkością – i w terminie do matury byli dopuszczani uczniowie, którzy opanowali wymagany zakres materiału i udowodnili to w ciągu 4 lat nauki. Maturę zdawali więc prawie wszyscy – dość trudne bowiem było samo dotarcie do niej, a poza tym czekało kolejne „sito” - egzamin na studia. W interesie szkoły było więc podnoszenie poziomu nauczania.
Na kolejnych poziomach selekcji mechanizm był podobny – o przyjęciu na studia decydowała uczelnia! Egzaminatorzy podczas oceny egzaminu pisemnego oraz na podstawie osobistego kontaktu z kandydatem podczas egzaminu ustnego mieli szansę dopuścić na studia te osoby, które rokowały ich ukończenie. Jednak nawet dostanie się na studia nie było równoznaczne z ich ukończeniem – zwłaszcza na pierwszych 2 latach następował bowiem kolejny „odsiew” kandydatów na inżynierów, magistrów – a w konsekwencji doktorów i profesorów. O „studiach” doktoranckich nikt wówczas nie myślał, na korytarzach uczelnianym zdecydowaną przewagę miały tabliczki „mgr J.Takiataki”, zaś uzyskanie doktoratu było wynikiem własnej pracy i rzeczywistym sukcesem.
Jednym słowem - „Jak w dobrej bajce wszystko szło – i komu to przeszkadzało?”
Zburzenie naturalnej piramidy społecznej było zawsze celem ruchów lewicowych. Późniejsze hasło „wszyscy mamy jednakowe żołądki” realizowano także w edukacji poprzez wprowadzenie preferencji punktowych przy przyjmowaniu na studia (za pochodzenie społeczne, zaangażowanie rodziców itp.). Argumentowano, że „sito gubi diamenty z ludu”, a przeciskają się przez nie głównie dzieci z rodzin inteligenckich, że „równości” trzeba pomóc - w latach sześćdziesiątych zarządzono, że wszystkie szkoły średnie muszą być koedukacyjne i w tradycyjnie męskich liceach pojawiły się dziewczęta (byłem wówczas w XI klasie – bardzo nam odpowiadał podziw ze strony świeżych ośmioklasistek), a w tradycyjnie żeńskich – chłopcy. Niedługo potem nastąpił marzec 1968, pojawiły się „praktyki robotnicze” oraz nowi docenci („ludzie podzielili się na „do roboty” i „do centów”). Równocześnie zaczęła wymierać świetna kadra profesorów licealnych i rozpoczął się zjazd edukacji po równi pochyłej.
Tak było - a jak jest?
Przede wszystkim „reformatorzy” skutecznie zabili konkurencję – zarówno pomiędzy szkołami i uczelniami, jak i pomiędzy uczniami i studentami. Hasło „Polska krajem ludzi uczących się” nie jest współczesnym wymysłem! Proszę zwrócić uwagę na dosłowne jego brzmienie „uczących się” - a nie „wykształconych”! Zaczęto od nauczycieli, których zmuszono administracyjnie do ukończenia studiów wyższych. Pracowałem wówczas w instytucie fizyki i prowadziliśmy takie zajęcia. Otwarto także nową specjalność - „fizyka nauczycielska”, która trwała 4 lata (o rok krócej od innych specjalności). No i stało się to, co stać się musiało. Żal było patrzeć na doświadczonych pedagogów, którzy mordowali się na ćwiczeniach z „drugich kwantów” lub „metod matematycznych fizyki”. Wykładowcy „przymykali więc oczy” wychodząc ze skądinąd słusznego założenia, że przecież i tak wiedza z tego zakresu nie przyda się do niczego nauczycielowi szkoły podstawowej, a nawet szkoły średniej – a brak uzyskania tytułu „magister fizyki” w określonym czasie będzie równoznaczny usunięciem nauczyciela ze szkoły. Czym innym jest „oblanie” studenta w wieku 20 lat – każdy sobie zdaje sprawę, że ma on jeszcze wiele szans życiowych, a czym innym 40 letniego nauczyciela! Pozornie słuszne założenie przyniosło więc w wyniku obniżenie poziomu kształcenia i deprecjację dyplomu magistra. Potem już „poszło z górki” - ponieważ tytuł magistra zaczął błyskawicznie tracić znaczenie rozpoczęto „produkcję” doktorów i wprowadzono „studia” doktoranckie. W efekcie już na tak zwanej „Komisji Resicha” (1980-81) głośno biadolono nad „deprecjacją tytułu doktora” i „odwróconą piramidą” - jakoś jednak nie zastanawiano się nad tym, kto wypromował tych doktorów! Przecież ktoś promował pracę, ktoś pisał recenzje, doktorant musiał zdać egzamin, obrona następowała przed komisją złożoną z samodzielnych pracowników nauki... Jak wielkie dziury zaczęło mieć to sito widać do dziś. Co więcej – stawały się one coraz większe. Dziś nikt już nie wyśmiewa się z doktoratu „o jedzeniu zupy łyżką” - tak, był taki, w którym rozważano, w jakim wieku dziecko zaczyna rozróżniać „część chwytną” łyżki od jej „części czerpalnej”. Zagadnienie zapewne ważne, ale żeby zaraz na doktorat?
Fetysz hasła „Polska krajem ludzi uczących się” zostało podchwycone przez reformatorów nauki i edukacjii zaowocowało dwoma milionami studentów, eksplozją szkół wyższych oferujących egzotyczne kierunki studiowania takie jak kosmetologia, turystyka i rekreacja, oraz oczywiście „zarządzanie” z rozbiciem na drobne specjalności. Szkoły te stawały się „akademiami” - akademie więc przemianowano do „uniwersytety”, bo przecież „Uniwersytet Rolniczy” brzmi lepiej niż „Akademia Rolnicza” (która z kolei powstała z przemianowania „Wyższej Szkoły Rolniczej”). Niewątpliwie „wskaźniki rosną”, urzędnicy zarządzający nauką i edukacją mają się czym wykazać, uczelnie chętnie prowadzą płatne studia „niestacjonarne” (tak przemianowano „zaoczne”) oraz zwiększają liczbę miejsc na studiach „stacjonarnych” (bo z liczbą studentów rośnie dotacja, a co za tym idzie liczba godzin dydaktycznych i etatów dla pracowników). Jak prowadziłem zajęcia z fizyki na I i II roku politechniki ciągle byłem naciskany przez rady wydziałów, aby nie „ciąć zbyt ostro” - bo braknie „obciążenia godzinowego” dla wykładowców przedmiotów specjalistycznych!
No i słuchamy lamentów o kupowaniu prac magisterskich, doktorskich, pladze plagiatów itd. Firmy oferujące „pomoc” w pisaniu prac coraz lepiej prosperują, rektorzy próbują wprowadzać systemy antyplagiatowe. A wystarczyłoby po prostu skończyć z „picem edukacyjnym” i zacząć traktować studenta jak partnera, prowadzić go podczas studiów i przygotowywania prac przejściowych, dyplomowych, magisterskich, uczciwie recenzować prace doktorskie. No, ale nie ma na to czasu, obrony prac magisterskich odbywają się „taśmowo” - 5 komisji pracuje równocześnie w jednej sali – bo „Polska jest krajem ludzi kształcących się”, których jest bardzo dużo lecz doba ma 24 godziny- o skutki tej nauki nikt już się nie martwi. Studia wyższe przestały być elitarne. Dyplom znów jest „potwierdzeniem” szlachectwa – i podobnie jak u schyłku ustroju feudalnego po prostu można go kupić (i niewiele znaczy). Pewnym pocieszeniem może być fakt, że dzieje się tak nie tylko w Polsce, lecz u nas dodatkowo skutecznie przeprowadzono „urawniłowkę” szkół oraz uczelni wyższych oraz „wykształcenia wyższego”. Szkołom i uczelniom (zarówno państwowym, jak i prywatnym) po prostu nie opłaca się podnosić poziomu nauczania – bo prowadzi to wprost do katastrofy finansowej!
A ponieważ wysokie stanowiska decyzyjne zajmują coraz częściej ludzie wykształceni przez ten „system” doprawdy trudno być optymistą.
Ciąg dalszy (niestety) nastąpi...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie