barbie barbie
932
BLOG

Problemy, które sobie sami stwarzamy

barbie barbie Społeczeństwo Obserwuj notkę 13

   Stoimy przed bardzo poważnymi problemami – przypomina mi się świetne stwierdzenie nieżyjącego już niestety Georga Carlina: „Save the Planet? Absurd! Planet is fine – WE have a PROBLEM!”. W dodatku ten problem zafundowaliśmy sobie sami – i właściwie gdzie nie spojrzeć to aż strach się bać!

   Zacznijmy od nauk ścisłych. Stały się one szalenie wyrafinowane i niezrozumiałe dla większości społeczeństwa. Niestety ich rezultaty bardzo szybko mogą stać się groźne. Ludzkość najpierw wyrzynała się „klasycznie” za pomocą narzędzi prostych (miecz, łuk itp.), później zaczęła w tym celu korzystać z osiągnięć chemii (proch, dynamit i balistyt, gazy bojowe...) a następnie przeszła na „wyższy” etap czyli na energię jądrową. Na szczęście przyszło nieco otrzeźwienia, bo ofiary pojedynczych ataków zaczęto liczyć w kilozwłokach, a do megazwłok było bardzo blisko. Kłania się z zaświatów nieodżalowany St.Lem i jego „Głos Pana”. Chemia to zabawa z całymi atomami i ich związkami - czyli elektronami walencyjnymi, a więc na poziomie wymiarów rzędu rzędu Angstrema, czyli jednej dziesięciomiliardowej części metra, a więc jednej dziesięciomilionowej części milimetra. Ale jeśli dużo tego maleństwa wejdzie w reakcję skutki mogą być całkiem spore – utleniając 10 litrów benzyny można dojechać z Krakowa do Zakopanego (i to szybko, jeśli akurat nie ma korków) lub zrobić całkiem spore BUM! W energetyce klasycznej spalając paliwa – od węgla, ropy naftowej czy gazu po biomasę (to w zasadzie bez różnicy) korzystamy właśnie z mechanizmów na poziomie atomowym.
   Wejście w energię jądrową oznaczało zejście do rozmiarów 100 000 (sto tysięcy!) razy mniejszych, a skutkiem było uzyskanie dostępu do znacznie większych koncentracji energii niż uzyskiwana na poziomie atomowym. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, dlaczego tak się dzieje – ale dziś chyba każdy zdaje sobie z tego sprawę. Jeden eksperyment z bombą termojądrową (Car Bomba) uwolnił w ciągu 40 ns (miliardowych części sekundy) energię dziesięciokrotnie większą niż wszystkie środki bojowe użyte podczas II Wojny Światowej, a i tak moc tej bomby zmniejszono ze względów bezpieczeństwa o połowę (ze 100 do ok. 50 milionów ton trotylu).
   Dziś intensywnie badamy cząstki elementarne (między innymi w słynnym LHC) – schodzimy więc do jeszcze mniejszych rozmiarów, większych gęstości – w więc o wiele wyższych energii. Motywujemy to chęcią poznania budowy i genezy Wszechświata oraz koniecznością cofnięcia się do czasów „Wielkiego Wybuchu”. Musiał być on naprawdę wielki – bo te 50 Megaton „Car Bomby” to efekt równoważny anihilacji zaledwie 1 kg materii. Czy nie przypomina to bajki o Uczniu Czarnoksiężnika? Czy będziemy w stanie naprawdę poznać i opanować moce, które jak nam się dziś wydaje uruchomiły Genezis?

   A przecież to nie wszystko. Głośno dyskutujemy o inżynierii genetycznej oraz o metodzie „in-vitro”. Wspaniałe osiągnięcie nauki. Już wiele bezpłodnych par ucieszyło się z własnych dzieci – ale znów pojawia się szereg istotnych problemów, przy których dzisiejsze spory o los „nadprogramowych zarodków” to tak zwane „małe Miki”.
   Co się jednak może stać w przypadku, gdy jakaś para jest nośnikiem defektu genetycznego – a zapragnie mieć dzieci? Natura jakoś sobie z takimi przypadkami radziła (choć oczywiście nie ze wszystkimi) i zarodek albo się nie zagnieżdżał, albo następowało poronienie. Dziś potrafimy bardzo skutecznie temu zapobiegać – a szczególnie starannie robi się to w przypadku ciąż zagrożonych będących wynikiem zapłodnienia „in-vitro”. Przecież nikt (lub prawie nikt) nie decyduje się na tą metodę, jeśli może wykorzystać naturalny sposób zapłodnienia. Decyzja następuje zazwyczaj w wyniku wielu niepowodzeń. W rezultacie pomimo badań prenatalnych ryzyko powielenia defektu genetycznego staje się większe – z dużym prawdopodobieństwem prowadzi to do osobistych tragedii.
Ale jest jeszcze gorzej - przecież bardzo łatwo można sobie wyobrazić selekcję, gromadzenie i przechowywanie ludzkich komórek rozrodczych – a stąd już tylko krok do „programu biologicznej rekonstrukcji społeczeństwa”(znów St.Lem i „Eden”). Możemy już uzyskiwać na dużą skalę zmodyfikowane genetycznie rośliny – ile jeszcze czasu będzie potrzebowała nauka, aby przejść do kolejnego etapu? Czy zdołamy ten proces na odpowiednim etapie zatrzymać? Czy „Złoty Cielec” wolnego rynku nie okaże się silniejszy od wątpliwości natury etycznej?

    No i na koniec słówko o rewolucji informacyjnej, którą umożliwił rozwój fizyki ciała stałego. Wydaje mi się, że wbrew zachwytom wielu publicystów nie doceniamy zmian, jakie wywołuje ona w naszym życiu. Oderwanie treści przekazu od fizycznego nośnika powoduje, że do dziś nie potrafimy właściwie poradzić sobie z problemami związanymi z ochroną tak zwanej „własności intelektualnej”. Tak naprawdę nie jest to nowy problem i istniał prawie „od zawsze” (można choćby przypomnieć pismo lustrzane Leonarda da Vinci lub celowe opublikowanie błędnych obliczeń przez Otto Lilienthala), dziś jednak zaczął występować z pełną ostrością i to właściwie we wszystkich dziedzinach.

    Przykładem może być choćby namiętnie dyskutowana sprawa transmisji telewizyjnych z wydarzeń sportowych – w tym Mistrzostw Świata w siatkówce. Nikt nie zaprzeczy, że na to, aby mogły się one odbyć złożył się wysiłek ogromnej liczby ludzi – od rodziców zawodników począwszy po działalność różnych organizacji sportowych dotowanych albo bezpośrednio przez społeczeństwo (Ministerstwo Sportu), albo pośrednio (przecież kupując paliwo w ORLENIE lub rozmawiając przez telefon w PLUSIE wspieramy polską siatkówkę). A na samym końcu każą nam jeszcze zapłacić za oglądanie efektów tego naszego wsparcia i głośno podkreślają, że „to prawo wolnego rynku i każdy właściciel może czerpać zysk ze swej własności”!
Bzdura, p.Degrejt (dotyczy również innych zwolenników takiego poglądu). Prawo do czerpania zysków z występów gladiatora miał oczywiście jego właściciel – a czy firma POLSAT lub organizacje w rodzaju FIVB lub PZPS (czy inne „FIFY”) są właścicielami zawodników, czy kupili ich na targu niewolników, czy łożyli na ich utrzymanie i wyszkolenie?Jeśli nawet w tym pomagali, to ze społecznych (czy ktoś kogoś pytał podczas zakupu paliwa czy ma ochotę wesprzeć polską siatkówkę?), a nie ze swoich pieniędzy! To śmiertelnie chory system, który sam dąży do własnej zagłady. Akurat nie będzie to wielką szkodą. Proszę spojrzeć wokół siebie – co się stało z wypożyczalniami kaset magnetowidowych oraz płyt DVD? Zniknęły zarówno małe osiedlowe biznesy, jak i wielkie „sieciówki”. A czy ludzie nie korzystają z muzyki czy nie oglądają filmów stosując osiągnięcia elektroniki?
    Sygnały, że klasyczny, oparty jeszcze na statutach królowej Anny system ochrony „własności intelektualnej” i jej przekazu wymaga całkowitej przebudowy są bardzo dobrze widoczne – inicjatywy „Pewne prawa zastrzeżone” (w opozycji do „Wszystkie Prawa Zastrzeżone”), rozwój wolnego i otwartego oprogramowania, które jest coraz częściej profesjonalnie wykorzystywane to zaledwie pierwsze jaskółki. Dziś już nie można pozostawać w „wieży z kości słoniowej”. W dobie intensywnego rozwoju techniki oraz jej upowszechnienia każdy może przekazywać dowolne treści bardzo szerokiemu audytorium. Druk 100 egzemplarzy niewielkiej (~200 stron) książki kosztuje dziś ok. 2000 złotych – nic więc dziwnego, że pojawiają się pozycje z dawno nie widzianym napisem „wydano staraniem Autora”. A jeśli Autor zdecyduje się na publikację elektroniczną to koszty jeszcze znacznie spadną. Klasyczne gazety w zasadzie już wegetują, rozpaczliwie poszukując nowych metod dystrybucji – głównie elektronicznej.
Ma to jednak określone skutki, a których za najważniejsze można uznać:

Brak weryfikacji (nie mam na myśli cenzury!) publikowanych treści,

Bardzo wątpliwą ich archiwizację.

    Dziś publikować dowolne bzdury może każdy. Wikipedia musiała sięgnąć po weryfikację haseł, okazało się bowiem, że wielu autorów nie przykładało żadnej wagi do ich prawdziwości – wystarczało im przekonanie, że tylko oni znają i głoszą „prawdziwą prawdę”. A niestety powszechność odbioru zawsze wiąże się z tym, że dowolna bzdura (np. twierdzenie o płaskości Ziemi) znajdzie wśród kilkuset milionów ludzi swoich przysięgłych zwolenników. Jakie to sprawia problemy dowodzi choćby historia hasła „homeopatia”. Nie mam w tej notce zamiaru czegokolwiek wartościować – stwierdzam tylko fakt istnienia kontrowersji!

    Czy za 80-100 lat będziemy mogli sięgnąć do treści dziś publikowanych? Na mojej półce stoi Encyklopedia Powszechna Orgelbranda z 1898 roku, posiadam też zbiór nut z XIX i początku XX wieku oraz roczniki przedwojennych gazet. Mam też w kolekcji płyty winylowe z lat 1950/60. Co jednak najważniejsze mogę do nich w każdej chwili sięgnąć i nie będę miał żadnych większych trudności z dostępem do ich treści. Jak czegoś mi brak mogę pójść do biblioteki. A co się stanie z treściami „Salonu” i innych platform blogerskich w 2060 r.? Czy nadal ich treści będą dostępne?

    Dodatkowo dzięki upowszechnieniu się metod komunikacji międzyludzkiej, a w szczególności komunikacji „rozsiewczej” (broadcast), władza straciła monopol informacyjny, a podejmowane próby jego odzyskania jak na razie kończą się porażkami (za wyjątkiem niewielu już państw totalitarnych). Ma to zarówno pozytywne (kontrola społeczna), jak i negatywne (współpraca przestępców) skutki. Dotychczas nie udało się wypracować jakichkolwiek dostosowanych do poziomu rozwoju techniki zasad etycznych i prawnych, a przestrzegana niegdyś przez pionierów „net etykieta” w zasadzie przestała istnieć.

    Internet sprzyja także komunikowaniu się (a tym samym jednoczeniu) grup o poglądach ekstremalnych – od różnych maniaków (w tym także seksualnych) po tak zwanych „edukatorów” (cóż to za wspaniały przykład nowomowy!). Obie te grupy bez żadnej różnicy usiłują wejść w brudnych buciorach w najbardziej intymną i delikatną sferę aktywności ludzkiej. Jedni to po prostu zwykli przestępcy (tu mamy prosty podział na zło i dobro), ale „edukatorzy” są o wiele bardziej wyrafinowani.Szermując „troską o prawidłowy rozwój i zapobieganie zagrożeniom” oraz koniecznością edukacji seksualnej sprowadzają sferę uczuć do technik seksualnych – odbierają więc młodym ludziom (a nawet dzieciom!) wzruszenia związane z najpiękniejszym okresem życia – zakochiwaniem się, niepewnością, odkrywaniem uczuć, delikatnością pierwszego dotyku i afirmacją partnera/partnerki sprowadzając to wszystko do pewnego rodzaju „wychowania fizycznego”. Wolontariuszom tego typu „organizacji” wspieranych często przez „środki unijne” zalecałbym co rano lekturę „Pieśni nad pieśniami”.

   Wielcy współcześni widzą te problemy – widział je np. Św. Jan Paweł II ostrzegając jeszcze przed swym wyborem byśmy nie robili wszystkiego, co jest technicznie możliwe do zrobienia lecz byśmy kierowali się wyborami etycznymi. Przypomniał to EINE. Powstaje jednak pytanie, czy ludzkość do tej rady się zastosuje. Obawiam się niestety, że nie.
  Budujemy uparcie swoją własną „Wieżę Babel” dążąc do osiągnięcia jak największej wiedzy o funkcjonowaniu Wszechświata nie bacząc na żadne możliwe (i dość łatwe do przewidzenia) skutki.

   Społeczeństwo reaguje poszukiwaniem stałych, fundamentalnych wartości. Mamy więc do czynienia z dynamicznym rozwojem radykalnych ruchów religijnych dążących do zmiany obecnego porządku, zwracaniem się nawet pozornie wykształconych ludzi do wróżbitów i znachorów, lub akceptacją bardzo ortodoksyjnych zasad moralnych.
   Nieprawdopodobna arogancja wszelkiego rodzaju „zwolenników postępu ludzkości” tylko stymuluje te zjawiska. Wystarczy spojrzeć jak skończyło się (i nadal kończy) wprowadzanie siłą „nowoczesnej demokracji”. Cechą współczesnego Świata są bardzo ostre podziały oraz bardzo ograniczone możliwości wypracowywania konsensusu – mamy przecież do czynienia z tym zjawiskiem także i w Polsce.

Zamykając tą pesymistyczną notkę wrócę znów do monologów George Carlina:
„Ponad 90% gatunków żyjących na Ziemi wymarło. Nie zabiliśmy ich wszystkich! Ziemia ma się dobrze od miliardów lat - to myśmy wpadli tu na chwilkę!”

barbie
O mnie barbie

Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem,  Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie! Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo