barbie barbie
215
BLOG

PIC edukacyjno-egzaminacyjny II

barbie barbie Rozmaitości Obserwuj notkę 1

    TICHY ( http://okruhy.salon24.pl/637537,pisanie-listow-twitterow-blogow ) podtrzymał w moim przekonaniu ważną dyskusję o dydaktyce. W końcu „takie będą Rzeczypospolite, jakie młodzieży chowanie”. Proponuję się więc bliżej przyjrzeć tym „okropnym i nieobiektywnym” egzaminom wstępnym:

   Na temat egzaminów wstępnych na uczelnie (i w mniejszym stopniu do dobrych, prestiżowych liceów) krążyło i nadal krąży sporo „miejskich legend”. Remedium miało być wprowadzenie „obiektywnych” i anonimowych egzaminów (kompetencyjnych, gimnazjalnych i maturalnych) testowych ocenianych przez typowy organ biurokratyczny - Centralną Komisję Egzaminacyjną.

   Ponieważ wiele lat uczestniczyłem jako egzaminator w rekrutacji na uczelni technicznej, na której wszystkie wydziały zawsze było więcej kandydatów niż miejsc chciałbym postawić pewne sprawy jasno i bez "picowania":

   Rekrutacja na uczelnię przebiegała w dwóch etapach – pierwszym były egzaminy. Z początkowo były to egzaminy pisemne polegające na rozwiązaniu 5 wybranych dość konkretnych zadań z 8 i ustne (byłem fizykiem, więc mowa o egzaminie z fizyki). Egzaminy ustne zdawane przed 3 osobową komisją dość szybko zlikwidowano (zajmowały one egzaminatorom najwięcej czasu) wprowadzając tak zwaną „część szybkościową”, która zawierała ok. 20 prościutkich zadań, a właściwie pytań. Odpowiedzi należało oczywiście uzasadnić.

   Starsi profesorowie narzekali na zniesienie egzaminu ustnego, uzasadniając to wyeliminowaniem możliwości przeprowadzenia jakiejkolwiek rozmowy z kandydatem i tym samym oceny jego predyspozycji do studiowania np. na wydziale mechanicznym, ale chęć wprowadzenia pełnej anonimowości zwyciężyła. Odtąd wszystkie prace z obu części egzaminu były kodowane – a nie podpisywane danymi kandydata.

    Nie zlikwidowało to oczywiście „urban legends” - zaczęły krążyć opowieści o „tajnych znaczkach lub słowach”, które mieli umieszczać w swych pracach uprzywilejowani kandydaci.

Na mojej uczelni znaleźliśmy na to dwa sposoby:

Po pierwsze – wydział, na którym mieliśmy poprawiać egzamin losowaliśmy rano w dniu egzaminu. Na jeden wydział (w zależności od liczby kandydatów) przypadało od 5 do 8 pracowników dydaktycznych Instytutu Fizyki.

Po drugie – przyjęliśmy zasadę, że na całym wydziale każde z zadań poprawia jedna osoba (na części „szybkościowej” na każdą osobę wypadały np. 3 zadania). Każda z prac egzaminacyjnych przechodziła więc przez 5-8 „rąk”. Egzaminatorzy wstawiali swe oceny za poszczególne zadania do tabelki, która następnie była sumowana przez przewodniczącego, który również miał prawo zażądać od poprawiającego zadanie uzasadnienia wystawionej oceny.

   Każdy zdrowo myślący człowiek zauważy, że wszelkie „machlojki” przy takim sposobie egzaminowania były bardzo mało prawdopodobne – konieczne byłoby zaangażowanie bardzo wielu osób.

Poza tym na całym wydziale była zachowana jednakowa „taryfa”. Dla końcowego wyniku nie miało znaczenia, czy oceniający egzaminator był ostrzejszy czy łagodniejszy, ponieważ każda praca przechodziła przez wszystkich egzaminatorów. Była to oczywista korzyść dla nas – po ocenieniu pierwszych 50 zadań egzaminator poznawał prawie wszystkie możliwe do zrobienia w „swoim”zadaniu błędy... Dalsze ocenianie szło już bardzo szybko.

    Drugim etapem była praca komisji rekrutacyjnej złożonej z przedstawicieli wydziału, która sumowała wyniki wszystkich egzaminów, dodawała wszelkiego rodzaju „punkty dodatkowe” i układała listy przyjętych metodą „odcięcia ogona”. Egzamin miał więc charakter konkursowy – przyjmowani byli kandydaci z największą liczbą punktów. Niekiedy tym słabszym proponowano inny wydział, na którym pozostały wolne miejsca, ponieważ zasadą było nieprzyjmowanie kandydatów, którzy nie uzyskali pozytywnych (przynajmniej „ostatecznie dostatecznie”) wyników z egzaminów.

    Na tym etapie trudno było uniknąć problemów wyboru pomiędzy kandydatami, którzy uzyskali mało punktów i zapewne mógł on budzić kontrowersje tym bardziej, że komisja rekrutacyjna musiała i tak w końcu znać nazwiska przyjętych (ktoś musiał robić te listy). Jednak z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że kandydaci, którzy uzyskali dobre wyniki na egzaminie wstępnym nie mieli żadnych problemów ze znalezieniem się na listach przyjętych.

Tak więc mit, że „stare” egzaminy nie były oceniane anonimowo należy zaliczyć do „miejskich legend”.

   Pozostaje sprawa końcowego wyboru przez komisje rekrutacyjne – ale akurat na tym etapie ta „reforma” niczego nie zmieniła! Komisja nadal musi zsumować jakieś „punkty” i dokonać wyboru. Ma więc zapewne ten sam kłopot z wyborem spośród najsłabszych kandydatów.

    Podtrzymywanie „urban legends” o starych egzaminach wstępnych służyły również „lekcje” (korepetycje) udzielane kandydatom głównie przez pracowników instytutów matematyki i fizyki (a więc przez przyszłych egzaminatorów). Pensja adiunkta wynosiła wówczas poniżej 30 USD (według realnego, czarnorynkowego kursu) a więc wielu pracowników naukowo-dydaktycznych szukało dodatkowego zarobku. Co tu owijać w bawełnę – dotyczyło to głównie słabszych pracowników. Elita żyła przede wszystkim z wyjazdów na różne stypendia zagraniczne (miesięczny pobyt umożliwiał przywiezienie ok. 200-300 zaoszczędzonych USD!) oraz z realizacji różnych prac zamawianych w ramach „problemów węzłowych, międzyresortowych i rządowych” (zwanych dziś „grantami”), które dodatkowo umożliwiały zdobywanie dodatkowych pieniędzy na aparaturę, zakup czasopism i monografii oraz na wyjazdy na konferencje.

    Na tych „lekcjach” nie można było aż tyle zarobić (godzina kosztowała 1-3 USD), ale też nie wymagały one zbyt wielkiego wysiłku, prowadzenia prac naukowych i publikowania w liczących się czasopismach itd. Jednak już dwie-trzy godziny takich lekcji dziennie zapewniały w okresie „żniw przedegzaminacyjnych” drugą pensję. Oczywiście rodzice płacili głównie „za nadzieję”, że korepetytor będący później egzaminatorem spojrzy „łaskawym okiem” na swego ucznia. Nikt nie dawał wiary zapewnieniom, że jest to w praktyce niemożliwe.

   Przyjęty sposób oceny prac zapewniał korepetytorom-egzaminatorom swego rodzaju moralne alibi – wszak rzeczywiście ich wpływ na ocenę z egzaminu był zerowy. Mogli co najwyżej próbować „ubłagać” członków wydziałowych komisji rekrutacyjnych (a dziś to co – nie mogą?).

Podsumowując – nowy system rekrutacji niczego nie naprawił, a wiele popsuł.

Pryncypialnie uważam, że to uczelnia (lub szkoła) ma prawo do suwerennej decyzji o sposobie kwalifikowania kandydatów – bo to ona przyjmuje odpowiedzialność za ich dalszy proces kształcenia. A że na dobrą uczelnię(lub do dobrego liceum) będzie się trudno dostać to bardzo dobrze. Dzięki temu będą mogły utrzymywać (i podnosić!) swój poziom. Tak jest w większości krajów na Świecie. Dyplomy Harvard, Yale, CALTECH czy MIT nie są równoważne dyplomom różnych uniwersytetów stanowych.

„Krajowe Komisje” (jeśli to naprawdę jest komuś niezbędne) mogą weryfikować oczywiście wyniki procesu dydaktycznego (robią to przecież także w przypadku stopni naukowych) – ale ich ocena nie może wpływać na to, czy ktoś może (lub nie może) kontynuować swego rozwoju. W takim systemie Stefan Banach nie miałby szans!

To, jak będzie technicznie wyglądała kwalifikacja ma mniejsze znaczenie, ale to uczelnia czy szkoła powinna o tym decydować. W przeciwnym razie nie opuścimy „zaczarowanego koła” i dyplom Politechniki Warszawskiej nie będzie na rynku pracy znaczył więcej nie jakiejś „Akademii Techniczno-Humanistycznej” czy uniwersytetu „przymiotnikowego”.

Chciałbym podziękować serdecznie wielu blogerom „Salonu24” - a w szczególności „Tichemu”, „Dociekliwemu 2”, „Bojkotowi Wyborczemu”, „Kierdelowi” i innym za zainteresowanie tą ważną dyskusją oraz moją ostatnią notką.

barbie
O mnie barbie

Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 77 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem,  Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie! Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości