Bengalski Bengalski
61
BLOG

Johnny Griffin na Jazz Jamboree 1963

Bengalski Bengalski Kultura Obserwuj notkę 0

To musiało być coś takiego, jak gdyby w ciemną noc sowieckiego reżimu sfrunął rajski ptak. Tak samo jak wtedy, gdy 20 lat później cała Kongresowa wyła „we want Miles“. Muzyka na tej płycie jest jednym ze szczytów pasma „jazz“. Trudno wyrazić słowami jak doskonale grają tu wszyscy, nie tylko Amerykanie. Idiom jazzu wykraczający poza granice slangu, gadki, grypsery. Porozumienie artystów quasi-telepatyczne i to w najbardziej konwencjonalnej z konwencji – w mainstreamie, czyli pomieszaniu swingu, bluesa, bebopu i hardbopu. Niestety wydawca umieścił na okładce datę nagrania, nazwiska muzyków i listę utworów. Mało. Żadnych didaskaliów dlaczego aż przez trzy dni. Bowiem wielki Little Giant grał na JJ63 przez trzy dni pod rząd! Są co prawda relacje z epoki (miesięcznik Jazz), jakkolwiek to także nie wyjaśnia wszystkich pytań. Nie wiemy dlaczego po pierwszym utworze amerykański perkusista Robert Joseph został wyproszony (a grał znakomicie), zaproszony za to został holenderski gitarzysta (skądinąd najlepiej tu widać jaką rolę pełnić powinna jazzowa gitara – rytm proszę Państwa!) grający fenomenalnie, dlaczego potem w drugi, lub trzeci dzień (to też nie jest zaznaczone) tej fiesty drummer znowu pojawia się w dwóch utworach, ale gitarzysta zostaje... Takich pytań możnaby mnożyć wiele, pozostaje nadzieja, że są jeszcze wśród nas żyjący słuchacze tamtego koncertu... To płyta, której można słuchać bez przerwy. Zapis trzydniowego jam session – bo tak to w istocie było, gdzie Pan Griffin nieustannie zaskakuje, bawi, śmieszy-tumani-przestrasza. Zawsze wydawało mi się, że najszybszym z klasyków był Sonny Stitt. Otóż nie. Wstyd się przyznać do błędu, ale najszybszym ze sprinterów był Little Giant. Na dodatek nie używający clichees, ton jak dzwon, rytm jak cały Lionel Hampton Big Band (wielominutowa kadencja a capella w All The Things YouAre), inwencja nieprawdopodobna, narracja i nieustannie nowe melodie tworzące storytelling, a wszystko to na poziomie nieosiągalnym dla dzisiejszych saksofonistów (w tym niestety także dla piszącego te słowa). Obok Pana Arcymistrza wielki unsung hero, Kenny Drew. Jego pianistyka (prosto z doborowej paczki Sonny Clarke – Phinneas Newborn – Tommy Flanagan) to kolejny szczyt jazzu zawarty na tej dwupłytowej i trzydniowej edycji wspomnień. Tak proszę Państwa, to właśnie Kenny Drew grał na fortepianie 6 lat wcześniej na płycie „Blue Train“! No i jeszcze dwóch bohaterów tego wydarzenia (bo o perkusiście już pisałem, a nie miał większego pola do popisu, szkoda, znakomity time keeper...): gitarzysta Wim Overgaauw i basista Rudi Jacobs. Co za radość, że Pan Zagłoba nie sprzedał jednak Niderlandów! Dwóch Holendrów grających jakby Missisipi i Hudson River płynęły przez Amsterdam i Hagę. Swing, inwencja, timing, know-how i poziom całości, jakby to byli jedni z największych, ot na przykład Sam Jones albo Ray Brown i Barney Kessel albo Herb Ellis. Należy tu zauważyć, że w tamtych latach dostęp do jazzu z USA, czyli jazzu, miała Europa zwykła, a nie miała go Europa ludowa, czyli sowiecka (wtedy nie było internetu, za to była żelazna kurtyna proszę Państwa). Dlatego płytę ze Stanem Getzem nagrał na organach Francuz Eddy Louis, a nie Polak Wojtek Karolak... Proszę mi wierzyć, wszyscy możemy tylko żałować, że nie było nam dane zasiąść do panagriffinowego stołu. Co za uczta! Tu nie mogę nie wspomnieć ŚP Jana Mazura, który prezentując we wrocławskiej rozgłośni PR tak piękne i ważne płyty nagrane „live“ stworzył specjalny cykl – „Koncert, na którym nie byliśmy“. Nie byliśmy, ale dzięki Wojtkowi Kwapiszowi i ekipie entuzjastów z Polskiego Radia możemy słuchać najwspanialszych jazzowych delicji i wchłaniać w zachwycie tę nienazywalną pulsację czegoś, co inaczej byłoby ukryte, niedostępne i zapomniane. Dziękuję!!!

Bengalski
O mnie Bengalski

Uważny obserwator rzeczywistości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura