Bengalski Bengalski
61
BLOG

Charles Lloyd – "Wild Man Dance" (2015)

Bengalski Bengalski Kultura Obserwuj notkę 1

Charles Lloyd, stary odkrywca młodych lwów, dream teams leader, człowiek-brzmienie, tańczący derwisz jazzu środka, bezkompromisowy poszukiwacz zaginionej muzyki i świadomy postmodernista otrzymał propozycję do odrzucenia. Na szczęście dla nas nie odrzucił, przyjął, podjął się i wykonał. Napisał na zamówienie Piotra Turkiewicza (dyrektora wrocławskiego Jazztopad Festival) jazzową suitę koncertującą i - jak się później okazało - koncertową na kwartet jazzowy i europejskie (sic!) instumenty etniczne. Jak wykonał zadanie słychać na płycie Wild Man Dance wydanej w tym roku przez Blue Note, the finest jazz since 1939 co wszem i wobec wiadomo. Słychać koncert, który odbył się w Filharmonii Wrocławskiej im. Witolda Lutosławskiego 24 listopada 2013 w ramach jubileuszowego X Jazztopad Festival (byłem tam, lucky me!). Dumny jestem jak paw, bo to moje miasto, moja filharmonia, mój Jazztopad, a jeszcze pierwsza piosenka nazywa się Flying Over The Odra Valley, i to wszystko, ta cała piękna muzyka wydana jest przez Blue Note, czyli najwyżej.


Synkretyczne połączenie jazzu sensu stricto (doskonały kwartet jazzowy) z potężnym ładunkiem etnicznym (doskonały węgierski cymbalista i doskonały grecki lirnik). Nieprawdopodobny pianista Gerald Clayton (notabene syn utytułowanego basisty i dyrygenta – Johna), zachwycająca pulsującą jazzowością jedność basu Joego Sandersa i bębnów Geralda Cleavera, niewiarygodnie na miejscu i nieoczekiwanie bardzo potrzebne cymbały Miklosa Lucaksa i lira Sokratisa Sinopoulosa, a nad tym wszystkim fruwający w wielkopańskim stylu libero pan dyrektor, sprawca tej fiesty, Charles Lloyd.

 

Jak gra Charles Lloyd wiadomo, wiadomo też, że pisze fantastyczne kawałki grane od lat przez resztę jazzowego świata. Wiadomo też, że zawsze miał świetną rękę do doboru muzyków w zespole. Ale nie spodziewałem się tak szerokiej i odkrywczej fantazji instrumentatorskiej. Trzeba było przecież tę nigdy nie zagraną a dopiero co skomponowaną muzykę usłyszeć w głowie i w sercu, w takim, a nie innym brzmieniu i dobrać dla niej takie, a nie inne instrumenty, których na świecie jest do wyboru więcej niż żeńskich zgromadzeń zakonnych. Instrumenty same nie grają i trzeba było znaleźć ludzi, którzy obsłużą je w sposób oczekiwany przez kompozytora, bo mamy tu do czynienia z kompozycją, a nie „songwritingiem“.

 

Pamiętam tę ciszę po koncercie, kiedy już było wiadomo, że następnego bisu nie będzie. Radosną, pogodną ciszę pełną zapamiętanej muzyki, puchatego piękna, pewności przeżytego dobra i nadziei na następne. Thank you Charles Lloyd! Come back soon!

Bengalski
O mnie Bengalski

Uważny obserwator rzeczywistości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura