Alicja Szczypiorska- Janiszewska "Hanka" łączn. Batalion "Sokół"
Kanałami na Mokotów i z powrotem - cd relacji
Tymczasem główną rolę starał się odegrać "Rudy", twierdząc, że zna kanał i będzie prowadził. Zeszłam po klamrach pierwsza, za mną "Rudy" i "Wojtek", potem reszta. Kanał miał ok. 150 cm wysokości i ok. 80 cm szerokości, tak że musieliśmy iść pochyleni. Przez kilkanaście minut wszystko wskazywało na zwykły kanał ściekowy, lecz nagle zaczęliśmy schodzić coraz bardziej w dół, a z bocznych kanalików napływała prawie czysta woda, która sięgała nam już do kolan. Szliśmy w rwącym prądzie wody i trudno było utrzymać się na nogach. Spytałam porucznika "Rudego", czy to na pewno właściwy kanał. Odpowiedział, że tak, i że jeśli obleciał mnie strach, to mogę wracać. Przepraszam, mnie obleciał strach? No, to ja mu pokażę. Wzięłam latarkę w zęby i opierając się plecami o jedną ścianę a nogami o drugą staram się posuwać dalej balansując nad wodą. W pewnej chwili porwal mnie prąd wody i poleciałam w dół, na szczęście zatrzymałam się na jakimś betonowym występie. Za sekundy zjechała "Wanda". Ją również woda wyrzucila obok mnie. "Rudego" i "Wojtka" poniosło jeszcze dalej. Sytuacja była dramatyczna. Zaczęłam krzyczeć do tych na górze, żeby starali sie nie pojechać w prądzie wody. Z dołu przez szum wody słychać było "Rudego": "Wracajcie, tu jest jakiś straszny dół. Wracajcie natychmiast, to jest rozkaz." No i teraz jest odwrót. Ale jak? "Karlik" zachował zimną krew. Kazał nam poczekać na betonowej półce i wyholował "Marysię" i "Renę". Potem dał nam do pomocy "Selima". Opierając się plecami o jedną stronę kanału, a stopami o drugą, bokiem utrzymywaliśmy się nad kotłującą się wodą i milimetr po milimetrze posuwaliśmy się w górę. W pewnej chwili "Wanda" obsunęła się , i woda zaczęła ją znosić w dół, lecz w porę zdążył ją złapać ubezpieczający nas "Selim". W ten sposób dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było pokonać prąd wody i próg, aby dostać się do właściwego kanału ściekowego, z którego niepotrzebnie zeszliśmy. Tu musiał nas na pasie wciągać "Karlik", a z dołu pilnował "Selim", żeby nas nie porwała woda. No i wreszcie wydostałyśmy się na poziom wymarzonego kanału ściekowego. Mnie w tej piekielnej jeździe poginęło wszystko, co miałam ze sobą - z wyjątkiem latarki, kktora trzymalam w zębach. Doczekaliśmy się wreszcie "Rudego" i "Wojtka", tak że byliśmy znów w komplecie. Zawdzięczaliśmy to "Karlikowi". To on uratował nas od niechybnej śmierci. Resztką sil wróciliśmy do naszego włazu, który okazał się dla nas tak fatalny. I co się okazało: to był kanał burzowy, dlatego schodził coraz niżej. Tamtędy do nikąd byśmy nie doszli, mogliśmy się tylko potopić jak szczury.
Po wyjściu obie z "Wandą" wróciłyśmy na kwaterę por. "Kasi", tamta szóstka poszła w inną stronę. Nie spotkałam ich już więcej. Cała nasza garderoba byla mokra i w strzępach. Por. "Kasia" obdarowala nas jakimiś żakietami, skarpetami i drewniakami. Dowiedziałyśmy się też, że następnego dnia po południu będziemy mogły wrocić do Śródmieścia innym kanałem, wypróbowanym przez łączników. a więc bal zacznie się od nowa. Czy uda nam się wreszcie przebyć te kilka kilometrów pod ziemią?
Tymczasem najważniejsze dla nas było, żeby się wyspać po tych wszystkich emocjach. Rano skierowano nas do punktu medycznego na Malczewskiego, gdzie zaaplikowano nam zastrzyki z kofeiny, a oprócz tego wręczono nam słój z lanoliną. Przed wejściem do kanału trzeba było grubo nasmarować nogi tym mazidłem, aby zabezpieczyć się przed oparzeniem kwasem solnym, który Niemcy wylewali w kanale pod Aleją Szucha. Oprócz kwasu oczekują nas pod ziemią inne jeszcze niespodzianki. Otóż co pewien odcinek drogi w kanale ściekowym odchodzą w obie strony wąskie kanaliki sączkowe. Niemcy kładą tam odbezpieczone granaty, ktorych zawleczki połączone są ze sobą luźno zwisającym w kanale sznurkiem. Nieostrożne potrącenie sznurka nogą powoduje wyciągnięcie zawleczki - i wybuch. Napotkane sznurki należy przecinać ostrożnie nożyczkami.
Z ulicy Malczewskiego udałyśmy się na Wiktorską. Przy kanałowym włazie czekał już na nas przewodnik o pseudonimie "Saper" oraz czterej harcerze - listonosze. Zeszliśmy do kanału. Prowadził "Saper", trzymając w jednej ręce latarkę, w drugiej nożyce do przecinania niebezpiecznych sznurków. Za nim szła łączniczka "Pola" z Mokotowa, potem harcerze, za nimi "Wanda", na końcu ja.
No więc idziemy. Początkowo tylko pochyleni, potem kanal zrobił się tak niski, że mieliśmy tego dobrego pod brodę, bo trzeba było iść na łokciach i kolanach. Minęliśmy wreszcie tę gardziel, gdy po jakiejś godzinie marszu usłyszeliśmy z "Wandą" jakieś dziwne odgłosy, ni to pisk, ni to płacz. Ci z przodu mówią, że to szczury, ale ja mówię do "Wandy": "Idź dalej za dziećmi, pójdę sprawdzić, co to za głosy". Skręciłam w odnogę kanału skąd dochodził pisk. Już po kilkunastu krokach w świetle latarki zobaczyłam siedzącego w szlamie ściekowym małego chłopca w harcerskim mundurku. Siedzial i popłakiwał. Obok leżały zwłoki dorosłego harcerza. Mały był tak słaby, wylękniony i zziębnięty, że nie umiał powiedzieć, z której strony przyszli i dokąd szli. Wiedział tylko tyle, że dorosły druh był ranny, gdy wchodzili do kanału. Prawdopodobnie idąc w kanale wykrwawił się na śmierć. Biedny chłopaczyna powtarzal w kółko "Zabierz mnie stąd". Powiedział, że ma 9 lat i nazywa się Stefanek, a w torbie ma listy.
Stefanek nie bardzo mógł iść. Wzięłam go na plecy, jego torbę zawiesiłam sobie na szyi i z latarką w garści starałam się dopędzić całą grupę, krzycząc w ich kierunku, żeby zwolnili, bo idę z obciążeniem. I tak byłam szczęśliwa, że fatalnie ciasną gardziel mieliśmy za sobą. Nie wyobrażałam sobie przejścia przez nią ze Stefankiem.
Szliśmy teraz, można powiedzieć luksusowo, od sznurka do sznurka przecinanego ostrożnie przez "Sapera". W pewnym momencie czujemy, że coś nas okropnie pali w nogi - aha, to ten kwas solny. Pomimo lanoniny wydawało mi się, że spada mi skóra z nogi, tak to piekło. Jesteśmy w takim razie pod Aleją Szucha. Jest już blisko, coraz bliżej. Trzeba zachować absolutną ciszę. Ja wlokę się coraz wolniej ze Stefankiem na plecach, nie mogę go ani na chwilę postawić na dnie kanału, bo ma nogi niezabezpieczone. Teraz kanał skręca nieco w lewo, to już Aleje Ujazdowskie. Jesteśmy coraz bliżej "Sokoła". Tu można na chwilę odpocząć, bo kwas się skończył. nogi mniej pieką. Jeszcze trochę wysiłku i czujemy powiew świeżego powietrza. Dochodzimy do otwartego włazu, stajemy pod nim. "Saper" pierwszy wychyla głowę i rozgląda się: wszystko w porządku, jesteśmy na placu Trzech Krzyży.
Wychodzimy z kanału na wprost wejścia do kościoła. Miejsce nie jest bezpieczne; grozi ostrzał z BGK. "Saper" bierze ode mnie Stefanka i sadzi ogromnymi susami do Gimnazjum Królowej Jadwigi, za nim kolejno my wszyscy. Stefanek dostaje się pod opiekę lekarską. Ja staralam się jak najszybciej dobrnąć do "Sokoła". Powitali mnie tam jak ducha - po 5 dniach nieobecności. Podobno mieli już odprawiać żałobną mszę. Zameldowałam się przede wszystkim w dowództwie: moja misja została wypełniona, lecz wynik był negatywny.
Do "Sokoła" przyprowadziłam również "Polę" i "Sapera", którzy zostali z nami do końca Powstania. Ponieważ mieliśmy już przedtem jednego "Sapera", więc ten nowy kazał na siebie mówić "Szymczak", po nazwisku, i tak już zostało. Małego Stefanka (nawet nie wiem, czy to było imię, nazwisko czy pseudonim?) odwiedziłam w szpitalu polowym przy Wilczej - a może Mokotowskiej. Przetrwał szczęśliwie zapalenie płuc, którego nabawił się w kanale. Kiedy przyszłam go odwiedzić po raz drugi, okazało się, że został przeniesiony do innego szpitala, ale nikt nie wiedział, do jakiego. Więcej o nim nie slyszałam...
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka