Janina Skorupska Świdzińska ps. "Kaja"
Powrót do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych
Do Warszawy wróciłyśmy z mamą w dwa miesiące po jej oswobodzeniu, jeszcze przed Wielkanocą. Zygmunt, mój młodszy brat, podczas powstania walczył na Mokotowie w pułku "Baszta" i nie wiedziałyśmy, co się z nim stało. Pewnie jest w obozie jenieckim. Przez wypalone i zawalone gruzami ulice dotarłyśmy do Placu Trzech Krzyży. Tak jak ptaki wracają do swych gniazd, tak samo i my chciałyśmy wrócić do swego mieszkania w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych, gdzie rodzice pracowali przez wiele lat i mieli służbowe mieszkanie.
Zastajemy gmach Instytutu spalony... Stanowi to dla nas zaskoczenie, bo budynek nie ucierpiał podczas powstania. Widocznie niemcy go podpalili wycofując się ze stolicy. Dookoła placu ruiny. co ze sobą zrobić? Nie możemy tu pozostać - dwie samotne kobiety na pustkowiu... Rozglądamy się bezradnie po rozległym terenie. Nagle dostrzegamy jednego z pracowników Instytutu, który, tak jak my, krąży po ruinach. Następuje powitanie, dowiadujemy się, że już wrócił do Warszawy dyrektor Zawadzki i mieszka na ul. Puławskiej. Decydujemy się iść na Mokotów do dyrektora. Ucieszył się bardzo! Opowiedział nam o swoich staraniach o uruchomienie Instytutu na Mokotowie przy ul. Narbutta. Zgromadził już kilkanaścioro dzieci głuchych i ociemniałych. Od razu proponuje mamie, żeby się nimi zaopiekowała. Mama wyraża zgodę. Idziemy na Narbutta. W budynku nie ma ogrzewania ani szyb w oknach. W nocy jest bardzo zimno, a i w ciagu dnia chłodno. Trzeba się jakoś zagospodarować! Robimy kuchenkę z cegieł, a rurę od niej wysuwamy na zewnątrz przez otwór okienny. Już jest trochę cieplej. Mama zajmuje się dziećmi, jakoś żyjemy.
Po jakimś czasie Kościuszkowcy zajmują nasz budynek. Dyrektor przeprowadza dzieci do małego pomieszczenia. Nie ma tam dla nas miejsca. Kościuszkowcy proponują nam obu pracę: mama bedzie kucharką a ja - kelnerką. Mamy pełne wyżywienie.
Coś nas ciagnie na Plac Trzech Krzyży. Któregoś dnia idziemy obie do spalonego gmachu Instytutu. Zastajemy tam kolegę mego brata. Spodziewał się nas tu spotkać, przychodził już parę razy, bo ma dla nas bardzo ważną wiadomość. Dowiadujemy się najgorszego - Zygmuś nie żyje... Poległ w ostatnim dniu walki na Mokotowie, na ul. Czeczota. Jego oddział atakował niewielki dom, Zygmunt biegł pierwszy, dopadł drzwi, okazały się zamknięte... Padł przed progiem przeszyty serią kul. Koledzy wycofali się, nie mieli możliwości zabrać ciała... Pozostało przed progiem... Leży tam do dzisiaj, spalone przez Niemców, niepochowane... Czyż można w to uwierzyć? Mój kochany, osiemnastoletni braciszek, dzielny, odważny, podczas okupacji przechowywał w piwnicy rodziców broń swego oddzialu, brał udział w wielu akcjach dywersyjnych, czasem chodził na akcje w niemieckim mundurze. dobrze się uczył, był zdolny, grzeczny, uprzejmy, sąsiedzi z Instytutu stawiali go za wzór swoim synom. Nie żyje... Trzeba natychmiast iść na ul. Czeczota i zabrać te tragiczne szczątki! Kolega brata towarzyszy nam.
Odnajdujemy zwłoki Zygmusia. Robią wstrząsające wrażenie! Z domu, przed którym leżą, wychodzi jakiś mężczyzna i daje nam starą walizkę, żebyśmy mogły zabrać to, co pozostało z braciszka... Mama odnajduje na cegle strzęp marynarki Zygmusia - zabieramy go jak relikwię. Idziemy pieszo z walizką przez pół miasta, docieramy na Cmentarz Wolski i chowamy zwłoki brata w grobie ojca. Wracamy na Mokotów. To był najtragiczniejszy dzień w naszym życiu.
Kościuszkowcy opuszczają Warszawę. Idą na front. Przed odejściem chcą się nam odwdzięczyć za pracę. Ponieważ wiedza, że bardzo nam zależy na powrocie do Instytutu, remontują nam jedną z jego suteren, wstawiają drzwi i okna. Opuszczamy ul. Narbutta, przenosimy się do sutereny. Jesteśmy z powrotem w Instytucie. U siebie.
Na terenie Instytutu mieszka oprócz nas pan Czajka, byly woźny, z żoną i córką. Zajęli ocalały drewniany budyneczek , gdzie było dawniej mieszkanie wychowawcy głuchoniemych dzieci, pana Malinowskiego, który podczas powstania był dowódcą plutonu głuchoniemych kompanii "Redy"* Mieszka również ogrodnik i, jak dawniej, hoduje kwiaty na terenie pomiędzy Instytutem a gmachem YMCA.
Tak więc na gruzy z wolna powraca życie.
Ale wciąż jeszcze przewaga jest po stronie zmarłych. Instytut otoczony jest grobami. Przez 9 tygodni powstania chowano tu poległych powstańców i ludność cywilną z pobliskich domów. Z okien naszej sutereny widzimy wyłącznie groby... Dookoła nas ruiny, a w ruinach... szczury! Docierają do naszego mieszkania, musimy ciągle prowadzić twardą, nieustępliwą walkę z tymi wstrętnymi gryzoniami.
Mama znowu pracuje jako wychowawca w Instytucie przy ul. Narbutta, codziennie chodzi pieszo do pracy ze Śródmieścia na Mokotów. Ja zgłosiłam się do Biura Odbudowy Stolicy do odgruzowania. Pracuję przy porządkowaniu pobliskich ulic. Jest to ciężka praca, ale konieczna, ktoś to musi zrobić.
Pewnego dnia przyjeżdżają do Instytutu samochody z ekipami przeprowadzającymi ekshumacje. Rozkopują groby znajdujące się na skwerku. Okazuje się, że zmarli byli chowani warstwami, większość bez trumien. Widok jest straszny... Przy wielu nie ma zadnych dokumentów. Zwłoki zabierano przez parę dni.
Pozostało jeszcze kilka grobów na dziedzińcu Instytutu od strony Placu Trzech Krzyży, pod kasztanami. To są groby moich kolegów z powstania "Świta" i pchor. "Leszka" oraz dowódcy III plutonu "Kilofa". Pamiętam ich pogrzeby tak, jakby to było wczoraj... Pamiętam wzruszającą mowę pożegnalną ksiedza Kuczyńskiego wygloszoną nad mogiłami "Leszka" i "Kilofa". Dbam o te groby. Rodziny zabierają kolejno ciała "Świta" i "Kilofa", pozostaje tylko grób "Leszka". Odnowiłam zatartą tabliczkę, palę świeczki, kładę kwiaty.
Któregoś jesiennego dnia ogrodnik przyprowadza do mnie starszą panią, która przyszła do niego po kwiaty i przechodząc przez dziedziniec przypadkiem dostrzegła grób "Leszka". Na tabliczce przeczytała nazwisko swego syna. W ten sposób dowiedziała sie o jego śmierci. Po łzach rozpaczy nastąpiły podziękowania za to, że utrzymywałam grób w porządku, co umożliwiło jej zidentyfikowanie poległego syna. Po kilku dniach matka pchor. "Leszka" zabrała jego ciało do rodzinnego grobu na Powązkach. Byłam obecna na drugim pogrzebie mego najbardziej lubianego kolegi z powstania.
Od września 1946 roku podjęłam naukę przerwaną z powodu okupacji i ciężkich warunków w pierwszym powojennym roku. Życie wróciło do normy. Ale Zygmusia nie ma i już nigdy nie będzie...
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka