Beret w akcji Beret w akcji
915
BLOG

Koniec walki (Wspomnienia Janusza)

Beret w akcji Beret w akcji Polityka Obserwuj notkę 15

Dziś przedstawię wspomnienie z innej książki - "Na kompletach i na barykadach" W 50 Rocznicę Powstania Warszawskiego, autorstwa moich Rodziców. Twojej pamięci, Tatusiu.

Janusz Ostrowski ps. "Żbik" batalion "Iwo" kompania III nie żyje. Odszedł 29. sierpnia 2011 roku. Dziś zawiadomiła mnie o Jego śmierci  córka, moja siostra przyrodnia. Ojciec od wielu lat miał nową rodzinę. Msza Św. odbędzie się w Kościele św. Karola Boromeusza w poniedziałek 5.09. o godz. 14.40, po czym nastąpi wyprowadzenie do grobu rodzinnego na Starych Powązkach.

Cześć Jego pamięci!

Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie...

Proszę o nieskładanie kondolencji. Na pewien czas zrobię przerwę w pisaniu bloga.

Koniec walki (Wspomnienia Janusza)

Był dzień dwudziesty piąty września. Właśnie kończyłem służbę, mój kolega objął stanowisko, a ja schodziłem po schodach na podwórko. Ogarnęło mnie uczucie ulgi i zadowolenia jakie dawała świadomość, że przede mną kilka godzin czasu wolnego i może uda mi się zobaczyć z Krysią. Te przyjemne myśli zostały przerwane słowami porucznika:

- Trzeba w zastępstwie na kilka godzin objąć placówkę na parterze w ruinach, tylko na kilka godzin, później zostaniecie zwolnieni.

Myślałem, że diabli mnie wezmą ze złości, ale cóż było robić? Powiedziałem tylko lodowato - służbiście:

- Rozkaz!

i udałem się na nowe stanowisko.

Byłem tu po raz pierwszy. Miejsce bronione stanowiła studnia wypalonego domu. W ścianie frontowej wykuty był duży otwór zabarykadowany częściowo workami z piaskiem. Przy tym otworze położyłem się na brzuchu, ustawiając lekki karabin na workach. Widziałem teraz dobrze całą przeciwleglą część ulicy i starałem się jak najbardziej zabezpieczyć rozpłaszczając się i przytulając do osłony. Z przeciwka szczękały serie z broni maszynowej. Gdy tylko zaobserwowałem najmniejszy ruch, pociągałem za cyngiel. Czyniłem to spokojnie, nieomal automatycznie.

I nagle... pamiętałem tylko, że przed chwilą strzelałem, wydawało mi się, że było to przed chwilą, a tu leżę teraz jakoś inaczej, przechylony na bok i w jakiejś wilgotnej kałuży. Sięgnąłem ręką za siebie i lekko otarłem o bok - była cała czerwona od krwi. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że w uszach słyszę sztormowy szum morza, a w głowie dzwonią dzwony wszystkich kościołów Warszawy. A więc byłem ranny, mimo że w pierwszej chwili wcale nie czułem bólu.

Uświadomiłem sobie nagle, że musiałem stracić przytomność, że od dłuższego czasu leżę we krwi i potrzebuję pomocy. Próbowałem się podnieść, przyszło mi to z trudem, z tyłu w pobliżu dolnej części kręgosłupa niczym kłucie sztyletem dał o sobie znać ostry ból. Z prawej ręki malutkimi strużkami ciekła krew. Wolno, opierając się na kolbie karabinu, udałem się do punktu opatrunkowego. Punkt mieścił się w oficynie bronionego przez nas domu, niemal na samej linii frontu, żeby dojść do niego, musiałem zrobić zaledwie kilkadziesiąt kroków. Zobaczyłem kolegę i poprosiłem, żeby zajął moje stanowisko.

Sanitariuszki zajęły się mną natychmiast z wielką troskliwością, szybko obandażowały silnie krwawiący bok i rękę. Były to młode dziewczęta, których życzliwością i troską byłem zażenowany i wprost wzruszony. Zasadniczej pomocy jednak koleżanki nie mogły mi udzielić, do tego potrzebna była interwencja chirurgiczna. Zdecydowano umieścić mnie w szpitalu. Nasze dziewczęta stanęły przy mnie z noszami. Patrzyłem dość długi czas to na nosze, to na małe, prawie dziecięce ręce, które miały nieść mnie, dużego, ciężkiego mężczyznę. Przed nami była długa i niezwykle trudna droga przez piwnice, bez przerwy do góry i na dół po schodach co najmniej kilkanaście razy.

W tym momencie przybiegł porucznik z zapytaniem:

- Dlaczego "Żbik" opuścił stanowisko?

Wytłumaczono mu to szybko, pokazując moją całkowicie zakrwawioną koszulę. Powziąłem postanowienie, że pójdę o własnych siłach do lekarza. Jakoś przekonałem dziewczęta i podtrzymywany pod ramiona przeszedłem piwnicami aż do ul. Kruczej, a potem już zupełnie sam powlokłem się do punktu sanitarnego pod numerem 12. Wolałem ten punkt od szpitala, gdyż bezpośrednio nad nim mieściło się mieszkanie rodziców żony, gdzie mogłem liczyć na dużo lepsze od szpitalnych warunki i na serdeczną opiekę. Przybiegła zawiadomiona mama Krysi.

Chirurg stwierdził, że zostałem kontuzjowany granatem. Pięć małych odłamków utkwiło w prawej ręce, a jeden duży w pobliżu kręgosłupa. Chirurg zaraz przystąpił do usuwania ich uprzedzając mnie, że będzie trochę bolało, bo nie ma środków znieczulających. Zupełnie straciłem znikomą resztę humoru, jaka mi jeszcze została, i cicho mruknąłem:

- Niech pan zaczyna.

Odłamki z ręki wyjął szybko i gładko, można powiedzieć, że nie zauważyłem, kiedy to się stało, ale z tym dużym była przeprawa. Leżałem długo na brzuchu, a chirurg dłubał z uporem u wylotu rany jakimś narzędziem. Obecnej przy tym mamie Krysi robiło się już niedobrze. Ja sam starałem się znosić to wszystko w spokoju, chociaż daleki byłem od uczucia rozkoszy. Wreszcie lekarz zdenerwował się:

- Idź pan do cholery, ja tu nie mam ani rentgena, ani odpowiednich narzędzi.

Pozostawił odłamek, mam go w ciele do dnia dzisiejszego. Jest wielkości kostki czekolady i tkwi w odległości kilku milimetrów od kręgosłupa. Wtedy, gdy zrezygnował z usunięcia odłamka, byłem nawet zadowolony, że to się wreszcie skończyło, ale siły, które miałem w pierwszych dniach po zranieniu, opuściły mnie zupełnie. Musiałem leżeć, rana bolała bardzo przy małych nawet ruchach. Na jedno ucho nie słyszałem, sądziłem, że to szok po wybuchu. U rodziców żony miałem dobre warunki do rekonwalescencji. Odwiedzała mnie Krysia, odwiedzali koledzy, ale o powrocie na placówkę nie było mowy.

Powstanie chyliło się ku upadkowi. Walczyło już tylko Śródmieście i Żoliborz. Myślałem o swoim poległym przyjacielu, Zbyszku Derlikowskim. Umarł drogi mój kolega, umierało Powstanie...

Kiedy mój stan poprawił się na tyle, że mogłem z trudem chodzić, Warszawa skapitulowała. W dniu trzeciego października Dowódca Armii Krajowej generał dywizji Komorowski-Bór wydał rozkaz zaprzestania walki.

ŻOŁNIERZE WALCZĄCEJ WARSZAWY!

Dwumiesięczna walka nasza w Warszawie, będąca jednym pasmem bohaterskich wystąpień żołnierza polskiego, jest pełnym grozy, lecz jakże głębokim dowodem ponad wszystko mocniejszego dążenia naszego do wolności. Waleczność Warszawy jest podziwiana przez świat cały. Walka nasza w stolicy pod ciosami śmierci i zniszczenia z takim uporem przez nas prowadzona wysuwa się na czoło sławnych czynów bojowych przez żołnierza polskiego podczas tej wojny dokonanych. Dokumentujemy nią moc naszego ducha i naszego umiłowania wolności. I jakkolwiek nie udało się nam uzyskać militarnego nad wrogiem zwycięstwa, bo ogólny rozwój wypadków na naszych ziemiach nie układał się w ciągu tych dwóch miesięcy dla naszej walki pomyślnie, to jednak te dwa miesiące bojów o każdą piędź ulicy i murów Warszawy dokonały swego zadania politycznego i ideowego. Walka nasza zaważy na losach naszego Narodu, bo jest bezprzykładnie ofiarnym wkładem żołnierskiego męstwa i poświęcenia w obronę naszej niepodległości.

Dzisiaj, gdy przemoc techniczna wroga zdołała zacieśnić nas w środkowej, jedynej w naszym posiadaniu dzielnicy miasta, gdy ruiny i zgliszcza przepełnione są ludnością współdziałającą bohatersko z wojskiem lecz już ponad miarę umęczoną potwornymi warunkami bytowania na polu bitwy, gdy żywności nie staje już nawet na liche odżywianie a perspektywa na ostateczne tutaj w rejonie Stolicy pokonanie wroga nie zarysowuje się, stanęło przed nami zagadnienie całkowitego zniszczenia przez wroga ludności Warszawy i pogrzebania w jej gruzach szeregów walecznych żołnierzy i setek tysięcy ludności.

Postanowiłem dalszą walkę przerwać.

Wszystkim żołnierzom dziękuję za znakomitą, najcięższym warunkom nieulegającą, postawę bojową. Poległym oddaję hołd należny ich męce i ofierze. Ludności wyrażam podziw i wdzięczność walczących szeregów wojska i ich do niej przywiązanie. Ludność tę proszę, aby darowała żołnierzom wszystkie przewinienia jakie w ciągu długotrwałej walki musiały w stosunku do ludności niejednokrotnie mieć miejsce.

W układzie o zaprzestanie działań wojennych starałem się zapewnić zołnierzowi wszystkie przynależne mu po przerwaniu walki prawa, a ludności cywilnej warunki bytowania i opieki jak najbardziej oszczędzające jej udręki wojennej.

Żołnierzom, najdroższym towarzyszom dwumiesięcznego bojowego wysiłku, przepełnionym do ostatniej chwili niezłomną wolą walki, nakazuję wykonać karnie i posłusznie rozkazy wypływające z decyzji o przerwaniu walki.

Ludność wzywam do zastosowania się do nakazów ewakuacyjnych moich, Komendanta Miasta oraz władz cywilnych.

Z wiarą w ostateczne zwycięstwo naszej słusznej sprawy, z wiarą w Ojczyznę umiłowaną wielką i szczęśliwą pozostajemy wszyscy nadal żołnierzami i obywatelami Niepodległej Polski wierni sztandarowi Rzeczypospolitej.

Niech żyje Polska!

Warszawa, 3 października 1944 r.              Dowódca Armii Krajowej

                                                                  /-/Komorowski- Bór

                                                                     Gen. Dyw.

Zgodnie z rozkazem opuściliśmy ruiny naszego miasta i groby naszych kolegów... Jeśli uda nam się dożyć końca wojny - powrócimy tu, bo tu jest nasze miejsce.

 

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Polityka