Oczywiste jest, że tabloidy poszukują sensacji, koloryzują, snują bezpodstawne domysły. Pal licho sytuacje, kiedy jakiś aktor lub piosenkarka muszą dementować nieprawdziwe infromacje na temat ich rozpadających się małżeństw (choć i takie sprawy są pewnie dla nich bardzo uciążliwe). O wiele gorzej, kiedy ofiara wypadku musi prostować słowa włożone jej w usta przez dziennikarza brukowca:
Józef Mordas zaprzeczył, że o wyborze trasy przez Vizille mieli zadecydować pielgrzymi i jeden z księży - a taką relację przypisał mu "Fakt". Mężczyzna nie mógłby tego usłyszeć, bo siedział z tyłu autobusu.
(Onet)
Niby nic wielkiego, ot tak w notesie dziennikarza znalazła się wypowiedź, która nigdy nie padła. Ale dla tego człowieka pewnie nie jest przyjemne, gdy słyszy, że oskarża innych pielgrzymów i księdza o zmianę trasy. A dla mnie nie jest miło czytać takie wiadomości, ponieważ dowodzi to temu, że taki dziennikarz może napisać właściwie wszystko.
O ile uodporniłem się już na informacje typu: "świadkowie twierdzą", "anonimowe źródła zbliżone do", po których można sobie wpisać właściwie wszystko, to jednak chciałbym, żeby przynajmniej, gdy cytuje się człowieka z imienia i nazwiska, zachować dziennikarską rzetelność. Ale jak widać ważniejsze jest żerowanie na tragedii.
To kolejna w niedługim czasie fałszywa informacja podana przez "Fakt". W zeszłym miesiącu gazeta wydrukowała informacje, że betanki w Kazimierzu zamierzają popełnić zbiorowe samobójstwo, o czym miał świadczyć list wysłany przez jedną z nich. Wszystko okazało się wyssane z palca (brudnego palca - jak powiedziałby Premier). Jak przyznał naczelny Faktu, gazeta została wprowadzona w błąd. Świetnie, przydałoby się jeszcze tylko przeprosić i oddać pieniądze zarobione za kłamliwy numer "Faktu". Można by je oddać na przykład rodzinom tych zakonnic, w których po publikacji zapanował popłoch.