Według Benedykta XVI, katoliccy duchowni są egoistami i odrzucają Boga. Tego niezwykłego odkrycia dokonałem kilka dni temu, szukając w Internecie materiałów na temat mającej się wkrótce ukazać encykliki papieża. W witrynie „Dziennika” znalazłem artykuł, w którym ze zdumieniem przeczytałem: Dla papieża posiadanie dzieci to przejaw solidarności międzypokoleniowej, zaś niechęć do ich posiadania to przejaw egoizmu i odrzucenia Boga.
Papież co prawda nie wskazał wprost na siebie i swoich podwładnych, ale logika tego zdania raczej nie pozostawia wątpliwości. Ktoś mógłby zaprotestować: ależ oni chcą mieć dzieci, tylko celibat im nie pozwala. Gdyby jednak naprawdę chcieli i traktowali postulat solidarności międzypokoleniowej z taką samą powagą, jakiej domagają się od osób świeckich, to zrezygnowaliby z działalności kapłańskiej albo zmienili swoje wewnątrzorganizacyjne przepisy na wzór zasad kościołów protestanckich, co pozwoliłoby im założyć rodziny. A jednak tego nie robią – najwyraźniej wartość ich tradycyjnie pojmowanej misji jest dla nich tak wielka, że czują się w pełni usprawiedliwieni, gdy nie podejmują trudu wychowania potomstwa.
Skoro jednak mówimy o misji, to przecież inni ludzie też mają prawo, aby swoje profesjonalne obowiązki traktować w sposób misyjny – na przykład naukowiec, dziennikarka, inżynier, pianistka, ekolog, projektantka mody, lekarz, kapitan statku, informatyk, reżyser teatralny, nauczycielka, pisarz, grafik komputerowy i wiele innych osób, które poświęcają się swoim twórczym i zawodowym pasjom. Poświęcają się tak dalece, że niekiedy rezygnują z macierzyństwa i ojcostwa. Czynią wiele dobra, pomnażając nasz wspólny cywilizacyjny i kulturowy dorobek, ale w nagrodę słyszą z ust namiestnika chrześcijańskiego Boga, że są egoistami i bezbożnikami.
Nie chodzi zresztą tylko o twórców i intelektualistów – prawo do posiadania lub nieposiadania dzieci przysługuje każdemu z nas, a nasz wybór w tej materii jest głęboko osobisty i intymny. Z tego wyboru nie musimy się nikomu tłumaczyć i nie jest on kwestią moralnej oceny. Nie jesteśmy też zobowiązani, aby dociekać motywacji ludzi, którzy w taki a nie inny sposób układają sobie życie. Jeśli tych motywacji nie znamy, to nie mamy powodu, aby zakładać, że są one błahe, egoistyczne lub w inny sposób naganne.
Katoliccy kapłani znakomicie to rozumieją – ale tylko wtedy, gdy myślą o sobie. Troskliwie pielęgnują tradycyjną obyczajowość, która wymaga od nas, abyśmy podchodzili do osób duchownych z ponadprzeciętną dozą szacunku, delikatności, wyczucia i taktu. Natomiast duchowy przewodnik wspólnoty religijnej nie musi dbać o etyczne imponderabilia; może np. zarzucić samolubstwo ludziom, o których nic nie wie, nie ryzykując utraty nawet odrobiny swojego autorytetu. Po prostu jemu wolno więcej, co wynika z asymetrii – niemal ontologicznej – między nim a „zwykłym” człowiekiem.
Pół biedy, jeśli ta moralna nierównowaga byłaby tylko wewnętrznym prawem wspólnoty, bo przecież przynależność do żadnego kościoła nie jest obowiązkowa. Niestety, wydaje się, że naturalną cechą dużej i silnej religii, takiej jak katolicyzm, jest dążenie do rozciągnięcia swoich obyczajów na całość społeczeństwa, w którym ta religia dominuje. Usprawiedliwia ona swoje zakusy, twierdząc, że daje światu normy i zasady o uniwersalnej wartości. Ale niemal codziennie przekonujemy się, że to twierdzenie nie jest prawdziwe. A z pewnością nie zasługuje na uniwersalność norma, pozwalająca na wywoływanie poczucia winy u osób bezdzietnych przez podobne osoby, które jednak do żadnej winy się nie poczuwają.