Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że mój synek ma iść do szkoły wcześniej niż ja szedłem, przyznaję miałem z tym kłopot. Z jednej strony rok mniej beztroski, z drugiej są przecież kraje, w których edukacja szkolna rozpoczyna się wcześniej i nic się nie dzieje. Może tak trzeba? No dobra, niech będzie wcześniej.
Potem okazało się, że rząd w osobie minister Hall nie potrafi zorganizować systemu, który w sposób dostateczny realizowałby jego własny pomysł. Potem przestraszony własną bezradnoscią wykonał szereg salt i piruetów demontując koncepcję, która na początku była stawiana bardzo stanowczo. Przesuwał, zwalniał, odsuwał i dostawał szajby. A rodzice próbowali nadążyć z decyzjami za jego histerią. Dziś na kilka miesięcy (nie, to mało czasu) przed startem mojego synka w szkolnym wyścigu podobno nie mamy obowiązku posyłać go do szkoły. Może zostać w domu. Niby dobrze. Niby, bo w gruncie rzeczy oznacza to tylko jeszcze większą niechęć szkół (skoro nie muszą przyjmować to wolałyby tego nie robić), które i tak, wnerwione rządową amatorszczyzną raczej sabotują koncepcję obecności sześciolatków w swoich murach. A w domu synek zostać nie może, bo po pierwsze rodzice pracują a po drugie nie chcą żeby stracił rok.
Gdyby przyjąć koncepcję państwa jako umowy społecznej to jednym z największych grzechów rządu Tuska jest metodyczne niszczenie zaufania stron umowy. Kłamstwa wokół śledztwa smoleńskiego, zerwanie (wyjątkowo długotermionowej) umowy emerytalnej, ostatnio ACTA, sześciolatki. Zaufanie ma to do siebie, że buduje się je długo. A państwo, jeśli ma być umową społeczną go potrzebuje. Prymitywna propaganda może je oczywiście na jakiś czas zastąpić ale prędzej czy później musi okazać się, że kłamstwo ma krótkie nogi.
Najgorsze jest to, że konsekwencje poniesie również mój synek. I tego Tuskowi nie zapomnę.

Inne tematy w dziale Polityka