Nic nie poradzę na to, że kiedy patrzę na rozwaloną na zdjęciach Annę Lisewską (seksmaratończyczkę - wg. modnej terminologii, mającą ambicję "mieć 100 tysięcy kochanków), zwaną przez tabloidy pieszczotliwie "Anią", ogarnia mnie obrzydzenie. Bynajmniej nie dlatego, że się taki czuję święty, przeciwnie, udało mi się w życiu nawywijać i "na ołtarze" raczej nie trafię. Również nie dlatego żebym unikał widoku kobiecego ciała (choć "Ania" jak raz, przynajmniej moim zdaniem, nadmiernie urodą nie grzeszy - pozwalam sobie na wygłoszenie tej opinii tylko dlatego, że sama swoje wdzięki niejako "na sprzedaż" wystawia). Właściwie trudno wyjaśnić skąd to obrzydzenie. Tym nie mniej jest faktem.
Jednak kiedy czytam, że bliżej nieokreślonym katolikom (sam się za niedoskonałego, ale jednak katolika uważam) udało się uniemozliwić przeprowadzenie w jednym z warszawskich klubów "seksmaratonu" z udziałem "Ani" budzi to we mnie pewien sprzeciw. Dlaczego?
Ano dlatego, że a) klub jak rozumiem nie jest ulicą w biały dzień, na której "seksmaraton" mógłby budzić zgorszenie i deprawować dzieci, b) mamy do czynienia z osobami dorosłymi, posiadającymi pełnię praw obywatelskich, które chcą uczestniczyć w "seksmaratonie" z własnej woli, c) nikomu nic do tego co dorośli ludzie robią sobie w łóżkach o ile nikogo nie krzywdzą.
Nie bez powodu w wywiadzie dla "Newsweeka" swego czasu, w ramach solidarności z opinią Bronisława Wildsteina i powiedzmy częścią opinii Lecha Wałęsy okresliłem się mianem homofoba. Nie dlatego żebym miał jakiś problem z homoseksualistami, nie mam. Za to nie ma i nie bedzie mojej zgody na manifestowanie publiczne orientacji seksualnej, czerpanie z tego procederu politycznych korzyści i fałszowanie dla tych samych korzyści naturalnych pojęć. Podobnie rzecz ma się w przypadku "seksmaratonu". Gdyby rzecz miała się odbyć na Placu Defilad lub miała być transmitowana w telewizji publicznej stanąłbym w pierwszym rzędzie protestujących, ale formuła "seksmaratonu" narzucania się z jego niemoralnym przekazem nie przewiduje.
I tutaj dochodzimy do kwestii w jakimś sensie dla kształtu państwa fundamentalnej. Oczywiście należy walczyć z wszelkimi formami dyskryminacji chrześcijańskiego światopoglądu. Nie ma zgody np. na sekowanie "Telewizji Trwam" w przestrzeni publicznej. Jednak formuła państwa powinna być na tyle pojemna żeby mieścić w sobie również obywateli od chrześcijańskiej moralności dalekich. Pod warunkiem oczywiście, że się ze swoją amoralnością, niemoralnoscią, antymoralnością nikomu nie narzucają i nie czynią nikomu krzywdy. Bo jeśli ich do jakiegoś modelu zachowań będziemy zmuszali, to jaki będzie pożytek z takiego fałszywego nawrócenia? Po to Bóg nam dał wolną wolę żebyśmy podejmowali decyzje czy chcemy czynić dobrze czy źle. A jeśli ktoś wybiera źle to oczywiście zły wybór, ale jednak wybór, do którego ma prawo. Tak sobie myślę.
Inne tematy w dziale Polityka