Francisco Goya, "Dom wariatów", 1812-19.
Francisco Goya, "Dom wariatów", 1812-19.
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
312
BLOG

Nie jestem jedyny w swoim rodzaju

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Kultura Obserwuj notkę 36
Wszystkie te dziwotwory intelektu, to nie jest wcale żadna filozofia, tylko, jak trafnie napisał Reid, romanse rycerskie, de facto powieści, albo czasem poematy modernistyczne bardziej niejasne, niż "Ziemia jałowa" Eliota.

No, jednak nie jestem. Przekonałem się o tym niedawno i wciąż nie mogę dojść do siebie.

Od pewnego czasu staram się stworzyć rudymenty mojej własnej filozofii, która naraz zastąpiłaby mi i odzyskała dla mnie mój dawny tomizm, który obecnie trochę mnie męczy swoim skomplikowaniem i kościelnością. Niedawno zastanawiałem się, jak by ją nazwać. Wpadł mi do głowy termin: filozofia zdrowego rozsądku". Ale-ale, zatrzymałem się, przecież ja znam ten termin, o ile pamiętam stworzyli coś takiego w XVIII wieku filozofowie szkoccy. Zaglądam do mojego ulubionego Tatarkiewicza i proszę -- jest, jak byk: Thomas Reid i szkoła szkocka, komentarz: "filozofia zdrowego rozsądku". Cóż mogłem zrobić, ściągnąłem sobie różne dzieła Reida i czytam. Na przykład taki oto fragment:

"W tej części swojej filozofii Kartezjusz nie odnalazł niczego, co mogłoby służyć za głęboki fundament jego myśli. W związku z tym, postanowił przestać wierzyć we własne istnienie, dopóki nie znajdzie dla tej wiary odpowiedniego uzasadnienia. Mógł być pierwszym człowiekiem na świecie, który podjął taką decyzję. Ale gdyby był również w stanie ją wcielić w życie -- gdyby naprawdę potrafił zwątpić w to, że istnieje -- cóż w takim wypadku jego przypadek byłby doprawdy godny pożałowania i nie byłoby dla niego ratunku ani w rozumowaniu, ani w filozofii. Kogoś, kto wątpi we własne istnienie, nie da się do niczego racjonalnie przekonać, podobnie jak kogoś, komu wydaje się, że jest ze szkła. Być może przyczynę podobnych absurdów stanowią pewne dolegliwości fizjologiczne, ale ich też przecież nie da się wyleczyć rozumowaniem. Tymczasem, Kartezjusz pragnie nas przekonać, że pokonał swoje szaleństwo przy pomocy argumentu: Cogito, ergo sum. Ale to przecież oczywiste, że cały czas był zupełnie przy zdrowych zmysłach i nigdy na poważnie nie wątpił w to, że istnieje. Jego argument nie dowodzi jego bytu, tylko go milcząco zakłada. "Myślę", powiada, "więc jestem"; ale czy nie byłoby czymś równie logicznym powiedzieć: "Śpię, więc jestem" albo "Nic nie robię, więc jestem"? Jeśli jakieś ciało się porusza, to znaczy, że istnieje, ale aby mogło się nie poruszać, również musi istnieć." (Thomas Reid, Inquiry into Human Mind, tłm. moje).

Muszę powiedzieć, że jest to trochę dziwne, bo, jeśli ktoś czyta moje tutaj usiłowania, to przecież to są dokładnie te same myśli i nawet ten sam sposób ich przedstawienia -- a na tym nie koniec, bo tych podobieństw jest więcej. Jak zatem napisałem: nie jestem wyjątkowy, całą moją pracę wykonał za mnie ktoś inny.

Jak mawiają Amerykanie: shoot

A tak się dobrze zapowiadało...

Ale tak na poważnie, to jestem zachwycony Thomasem Reidem. I wydaje mi się, że jego myśl, a przynajmniej jej duch, jest tym, czego naszej epoce potrzeba. Bo jeśli w jego czasach, jak pisał, ludzka myśl straciła solidny fundament, na którym mogłaby budować, to obecnie nie tyle nie mamy solidnych fundamentów, co żadnych fundamentów. Nie pamiętam, czy Chesterton dosłownie napisał, że umysłowi ludzkiemu odpadło dno, ale jeśli nie, to powinien był to zrobić, bo to jest dokładnie to, co się stało. Już nie jeden Kartezjusz wątpi w to, że istnieje -- dzisiaj całe zastępy różnych myślicieli nie wątpią, ale są pewne, że nas nie ma i usiłują nam to udowodnić. "Filozofowie" ponowoczesności twierdzą, że podmiot jest tylko konstruktem społecznym, pozbawionym treści. Radykalni behawioryści negują istnienie jaźni indywidualnej. "Znawcy" fizyki kwantowej (bo, o ile się orientuję, raczej nie ci, którzy się na niej znają) też twierdzą, że człowiek nie istnieje, ponieważ KWANTY. I na tym absurdy się nie kończą, bo jak raz się odkręci z nimi kurek, to potem one tak lecą, jeden po drugim. Neguje się istnienie przyczynowości i racji dostatecznej. Neguje się obiektywizm poznania i wartościowania, skreśla takie pojęcia, jak dobro i prawda, ba! -- jakie tam dobro i prawda, przecież obecnie nawet płeć biologiczną uznaje się za rzecz płynną, a matematykę za konstrukt kultury. I tak sobie pędzimy od negacji do negacji, aż nie zostaje nam nic, poza upajaniem się, jak to tragicznie być człowiekiem -- no i poza seksem, oczywiście, na punkcie którego większość filozofów ponowoczesnych ma jakieś ku-ku.

Wszystko to sprawia, że nasza cywilizacja zaczyna coraz bardziej przypominać dom wariatów. Wychodzi jeden facet i mówi mi (a nawet powieka mu nie drgnie), że nauka OBALIŁA istnienie zasady racji dostatecznej. Albo inny, o -- to mnie zawsze przyprawiało na uniwerku o takie dziwne doświadczenia, jakbym śnił na jawie, czyta książkę, opowiada studentom, o czym ona jest, po czym konstatuje, że dzieła literackie nie mają obiektywnego znaczenia. Kolejny najpierw peroruje, że nie ma obiektywnych wartości, potem stwierdza, że patriarchat jest zły i trzeba go znieść. Filozof relatywista WIE, że człowiek tak naprawdę niczego nie poznaje. No, ludzie kochani -- przecież to nie jest nawet cyrk, tylko jakiś poziom niżej. Jeżeli się zastanowić nad tym na chłodno, to naprawdę, to są takie kompletne absurdy, że normalny człowiek w ogóle nie zawracałby sobie nimi głowy. Że sobie zawracamy, to może wynikać jedynie z dwóch powodów -- że nas tak nauczono, albo że lubimy literaturę. Bo wszystkie te dziwotwory intelektu, to nie jest wcale żadna filozofia, tylko, jak trafnie napisał Reid, romanse rycerskie, de facto powieści, albo czasem poematy modernistyczne bardziej niejasne, niż "Ziemia jałowa" Eliota.

Lubię literaturę i staram się jej trzymać, ale wszystko ma swoje miejsce. Bawienie się myślami jest w porządku wtedy, kiedy jest w porządku. Natomiast kiedy nie jest w porządku, no to nie jest w porządku. A nie jest w porządku, gdy zaczyna przynosić nieprzyjemne skutki w prawdziwym życiu. I tutaj, jak zawsze, możemy się posłużyć moją ulubioną metoda pragmatyczną, która rozstrzyga wszystkie spory (łącznie z tym, że pragmatyzm też się myli). Dla wszystkich relatywistów świata mam jedną złotą receptę: spróbuj żyć tak, jak gdyby twoja filozofia była prawdziwa. Nie bój się, bądź konsekwentny. W domu, w pracy, w sklepie, odbierając dziecko ze szkoły naprawdę zachowuj się tak, jak gdybyś nie istniał, jak gdyby na świecie nie było przyczyn, jak gdyby wszystkie wartości moralne miały charakter względny, jak gdyby nie dało się niczego poznać, ani niczego niezbicie ustalić.

Problem polega na tym, że nikt tak nie żyje. Ba, niektórzy, jak Derrida, nawet otwarcie przyznawali, że przecież by się tak nie dało. No, nie dałoby się. To może by zacząć wyciągać z tego jakieś wnioski?

A, ale za logiczne wnioski i zdrowy rozsądek nie ma grantów, doktoratów honoris causa, darmowych obiadów na konferencjach i kilku innych rzeczy.

Ale jest jedna rzecz, której nawet doktoraty honoris causa nie zastąpią: normalność. I normalna, pożyteczna praca, która przynosi normalne, pożyteczne i DOBRE skutki dla nas i dla naszych bliźnich, co się chyba jakoś tam liczy, jakkolwiek by nas oni czasem irytowali.

No i taka to pointa.

W każdym razie: do czytania Reida gorąco zachęcam. Nie wiem, czy są jego ksiażki w przekładach polskich (zapewne są), ale jak ktoś dysponuje językiem angielskim, to może je znaleźć od ręki. W tych ponurych czasach nonsensu i absurdu są one jak haust świeżego powietrza w zatęchłym pokoju dla palaczy -- jak kubek wody na rozgrzanej do czerwoności pustyni. Rzadko się takie skarby znajduje, więc polecam. 

No, to idę czytać.

Wasz w zdrowym rozsądku,

Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks "People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura